Rafał Wojaczek - listy...
Rafał Wojaczek - listy miłosne i nie
BN - Księga jubileuszowa
Biblioteka Narodowa, Księga jubileuszowa serii 1919-2019 (Wrocław 2019)
Gajcy
Gajcy w pierścieniu śmierci
Kosmos Miedziorytu
Stanisław Bereś i Przemysław Tyszkiewicz - rozmowy o grafice
Wojaczek wielokrotny
Każde pokolenie ma swoich idoli, ale postacią, która obecnie przyciąga i magnetyzuje najmocniej, i to przedstawicieli wszystkich generacji, jest Rafał Wojaczek. Współczesna literatura polska nie posiada drugiej tak wyrazistej, dramatycznej i intrygującej indywidualności literackiej. Nie tylko dlatego, że pisał sugestywne, chwytające za gardło wiersze, ale również dlatego, że doczekał się efektownej, skrupulatnie przechowywanej przez rówieśników oraz młodsze pokolenia legendy literackiej: igrającego ze śmiercią poety "przeklętego", alkoholika, nieobliczalnego awanturnika, skandalisty, człowieka z "żółtymi papierami", a zarazem ucałowanego przez Boga poety. Doczekał się również przejawów autentycznego kultu, co łatwo zaobserwować w miejscu jego spoczynku we Wrocławiu.
Okruchy Atlantydy
Okruchy Atlantydy. Wrocławski riff.
Salon III Rzeczypospolitej czyli...
Salon III Rzeczypospolitej czyli Spotkania na salonie profesora Józefa Dudka
Tom drugi "Salonu…" zawiera zapis 25 spotkań dyskusyjnych w Salonie prof. Józefa Dudka z zakresu matematyki, fizyki, informatyki, biologii, religioznawstwa, naukoznawstwa, ekonomii, politologii, teorii kultury, teatrologii, literatury, literaturoznawstwa, językoznawstwa i architektury. Materiał, liczący 512 stron, opracowali studenci dziennikarstwa, doktoranci polonistyki oraz nauczyciele szkolni i akademiccy w ramach seminariów magisterskich i proseminariów prowadzonych przez prof. Stanisława Beresia i dr Urszulę Glensk.
Tom drugi "Salonu…" zawiera zapis 25 spotkań dyskusyjnych w Salonie prof. Józefa Dudka z zakresu matematyki, fizyki, informatyki, biologii, religioznawstwa, naukoznawstwa, ekonomii, politologii, teorii kultury, teatrologii, literatury, literaturoznawstwa, językoznawstwa i architektury. Materiał, liczący 512 stron, opracowali studenci dziennikarstwa, doktoranci polonistyki oraz nauczyciele szkolni i akademiccy w ramach seminariów magisterskich i proseminariów prowadzonych przez prof. Stanisława Beresia i dr Urszulę Glensk.
Kradzieże brylantów
Wybór poezji Stanisława Kowalczyka (pseud. Lapis, Evanna); zapomnianego poety pokolenia Kolumbów, urodzonego w 1917 roku w Tule, zastrzelonego przez Niemców w sierpniu 1944 roku na stacji w Otrębusach. W momencie wybuchu wojny był studentem warszawskiej polonistyki, a w czasie okupacji działaczem Biura Informacji i Propagandy AK, sekretarzem redakcji konspiracyjnego pisma satyrycznego „Moskit” oraz współpracownikiem „Demokraty”. Opublikował podziemnie tomik poetycki „Osty kwitnące” (1944), współpracował przy wydaniu „Kalendarzyka złodziejskiego na rok 1944”
Istnieją pisarze, którzy wchodząc do literatury odciskają na niej trwałe piętno swych indywidualności, wpisując się do encyklopedii i słowników. Obok nich, opłotkami literatury, przemykają twórcy, których utwory znane są jedynie specjalistom i koneserom, ich nazwiska zaś z rzadka trafiają na karty szkolnych podręczników. Jednym z nich jest Stanisław Kowalczyk, zapomniany poeta wojennego pokolenia. Jego nazwiska nie odnajdziemy ani w wykazach strat osobowych kultury polskiej, ani nawet w Bibliografii zwartych druków konspiracyjnych wydanych pod okupacją hitlerowską w latach 1939 - 1945. Uważny czytelnik mógł jednak od czasu do czasu napotkać jego wiersze oraz wzmianki o nim w prasie literackiej oraz w książkach przyjaciół. Jego postać przywoływana była kilkakrotnie przez Jarosława Iwaszkiewicza, który pisał o nim wspomnienia, z myślą o nim konstruował niezapomniane postacie literackie swojej prozy, wkładając im w usta jego ulubione powiedzenia, a wreszcie z nazwiska powoływał go na apel poległych w swej poezji: „Co mi tam sześć milionów! Oni / Zamordowali Staszka, Janka, Olka, / Oni zamordowali Andrzeja / I Marysię, / I Stasia Kowalczyka / i Stasia Lipskiego / I Stasia, i Stasia, i Stasia...”
Istnieją pisarze, którzy wchodząc do literatury odciskają na niej trwałe piętno swych indywidualności, wpisując się do encyklopedii i słowników. Obok nich, opłotkami literatury, przemykają twórcy, których utwory znane są jedynie specjalistom i koneserom, ich nazwiska zaś z rzadka trafiają na karty szkolnych podręczników. Jednym z nich jest Stanisław Kowalczyk, zapomniany poeta wojennego pokolenia. Jego nazwiska nie odnajdziemy ani w wykazach strat osobowych kultury polskiej, ani nawet w Bibliografii zwartych druków konspiracyjnych wydanych pod okupacją hitlerowską w latach 1939 - 1945. Uważny czytelnik mógł jednak od czasu do czasu napotkać jego wiersze oraz wzmianki o nim w prasie literackiej oraz w książkach przyjaciół. Jego postać przywoływana była kilkakrotnie przez Jarosława Iwaszkiewicza, który pisał o nim wspomnienia, z myślą o nim konstruował niezapomniane postacie literackie swojej prozy, wkładając im w usta jego ulubione powiedzenia, a wreszcie z nazwiska powoływał go na apel poległych w swej poezji: „Co mi tam sześć milionów! Oni / Zamordowali Staszka, Janka, Olka, / Oni zamordowali Andrzeja / I Marysię, / I Stasia Kowalczyka / i Stasia Lipskiego / I Stasia, i Stasia, i Stasia...”
Historia i fantastyka
Kiedy do rozmowy zasiadają: najwybitniejszy przedstawiciel polskiej fantasy, którego wszystkie książki stały się mega-hitami, on sam zaś dorobił się pozycji klasyka fantastyki, otoczonego tłumami bezgranicznie wiernych mu fanów, z drugiej zaś znany historyk literatury o nerwie dziennikarza, autor m.in. wielu popularnych rozmów-rzek oraz telewizyjnych wywiadów z pisarzami, musi zdarzyć się coś ważnego. Co więcej, muszą posypać się iskry.
Rozmowy Stanisława Beresia z Andrzejem Sapkowskim nie są letnią, gawędziarską zupą, przyrządzoną przez starych znajomych, wspominających dawne czasy, lecz zapisem spotkania dwóch indywidualności, przychodzących z różnych światów – odmiennych intelektualnie, światopoglądowo, a nawet charakterologicznie. Na kartach tej książki spotykają się zawodowa dociekliwość historyka literatury z żywym temperamentem i bujną osobowością dojrzałego, świadomego swojej wartości pisarza - twórcy kultowego pięcioksięgu „wiedźmińskiego” i trylogii „husyckiej”, który stał się objawieniem polskiej prozy przełomu XX i XXI wieku. Z jednej strony widzimy więc zarzucającego sieci pytań literaturoznawcę, żywo zainteresowanego życiem, umysłem, psychiką oraz wyobraźnią swego rozmówcy; z drugiej zaś ojca polskiej fantasy - świadomego reguł toczącej się gry i wyznaczającego jej granice, obdarzonego wielką wiedzą i niebanalną osobowością, absolutnie pewnego swych racji, odrębnego w poglądach na świat i literaturę, wreszcie konkretnego aż do bólu.
Nie brak więc w tych rozmowach pytań zasadniczych, a nieraz i osobistych: o dzieciństwo i młodość prozaika, o jego pierwsze kroki w literaturze, o jego charakter i przekonania, o stosunek do spraw publicznych, o drogę na parnas fantasy, o dar talentu i sposób jego rozwijania, o pozycję fantastyki w literaturze polskiej, o rozumienie powinności artysty i jego etykę, o warsztat pisarski; nie brak tu jednak i zaskakujących żartów, anegdot, drwin, niekiedy nawet złośliwości (głównie w stosunku do przeciwników fantastyki, fałszywych autorytetów i dziennikarzy).
Dzięki tej rozbieżności interesów i dyskursywnemu napięciu, które panuje pomiędzy rozmówcami, dialogi te nie są drętwym ględzeniem, którego celem jest polerowanie pomnika lub prawienie sobie duserów, ale pełną energii i zaskakujących reakcji, rzetelną debatą nad ważnymi kwestiami światopoglądowymi i artystycznymi, do których prowokują utwory pisarza. Nie jest to więc książka dla tych fanów fantastyki, którzy interesują się tylko śmiercionośną „drogą miecza” wiedźmina lub smaczkami podbojów miłosnych Reynevana (choć i o tym się tu rozmawia), ale raczej dla tych, których pasjonują sekretne związki historii i fantastyki, poglądy pisarza na literaturę i metody jego pracy twórczej. Choć nie ulega wątpliwości, że zarówno miłośnicy przygody, jak i smakosze ambitniejszych odmian fantasy znajdą w tych rozmowach coś dla siebie. Sapkowski jest bowiem równie intrygującym bohaterem jak powoływane przez niego do życia literackie postacie. Obdarzony ogromną wiedzą, pewien swoich racji, zaskakujący w gustach i sądach, szybki w słowie i reakcji, inteligentny i przewrotny, rzeczowy i podejrzliwy, a przy tym zawsze gotów do polemicznego starcia, jawi się w tym tomie jako wojownik fantastycznego never landu - jego twórca, ambasador i strażnik.
[oryginalna wersja wstępu, w druku skrócona przez wydawnictwo]
Rozmowy Stanisława Beresia z Andrzejem Sapkowskim nie są letnią, gawędziarską zupą, przyrządzoną przez starych znajomych, wspominających dawne czasy, lecz zapisem spotkania dwóch indywidualności, przychodzących z różnych światów – odmiennych intelektualnie, światopoglądowo, a nawet charakterologicznie. Na kartach tej książki spotykają się zawodowa dociekliwość historyka literatury z żywym temperamentem i bujną osobowością dojrzałego, świadomego swojej wartości pisarza - twórcy kultowego pięcioksięgu „wiedźmińskiego” i trylogii „husyckiej”, który stał się objawieniem polskiej prozy przełomu XX i XXI wieku. Z jednej strony widzimy więc zarzucającego sieci pytań literaturoznawcę, żywo zainteresowanego życiem, umysłem, psychiką oraz wyobraźnią swego rozmówcy; z drugiej zaś ojca polskiej fantasy - świadomego reguł toczącej się gry i wyznaczającego jej granice, obdarzonego wielką wiedzą i niebanalną osobowością, absolutnie pewnego swych racji, odrębnego w poglądach na świat i literaturę, wreszcie konkretnego aż do bólu.
Nie brak więc w tych rozmowach pytań zasadniczych, a nieraz i osobistych: o dzieciństwo i młodość prozaika, o jego pierwsze kroki w literaturze, o jego charakter i przekonania, o stosunek do spraw publicznych, o drogę na parnas fantasy, o dar talentu i sposób jego rozwijania, o pozycję fantastyki w literaturze polskiej, o rozumienie powinności artysty i jego etykę, o warsztat pisarski; nie brak tu jednak i zaskakujących żartów, anegdot, drwin, niekiedy nawet złośliwości (głównie w stosunku do przeciwników fantastyki, fałszywych autorytetów i dziennikarzy).
Dzięki tej rozbieżności interesów i dyskursywnemu napięciu, które panuje pomiędzy rozmówcami, dialogi te nie są drętwym ględzeniem, którego celem jest polerowanie pomnika lub prawienie sobie duserów, ale pełną energii i zaskakujących reakcji, rzetelną debatą nad ważnymi kwestiami światopoglądowymi i artystycznymi, do których prowokują utwory pisarza. Nie jest to więc książka dla tych fanów fantastyki, którzy interesują się tylko śmiercionośną „drogą miecza” wiedźmina lub smaczkami podbojów miłosnych Reynevana (choć i o tym się tu rozmawia), ale raczej dla tych, których pasjonują sekretne związki historii i fantastyki, poglądy pisarza na literaturę i metody jego pracy twórczej. Choć nie ulega wątpliwości, że zarówno miłośnicy przygody, jak i smakosze ambitniejszych odmian fantasy znajdą w tych rozmowach coś dla siebie. Sapkowski jest bowiem równie intrygującym bohaterem jak powoływane przez niego do życia literackie postacie. Obdarzony ogromną wiedzą, pewien swoich racji, zaskakujący w gustach i sądach, szybki w słowie i reakcji, inteligentny i przewrotny, rzeczowy i podejrzliwy, a przy tym zawsze gotów do polemicznego starcia, jawi się w tym tomie jako wojownik fantastycznego never landu - jego twórca, ambasador i strażnik.
[oryginalna wersja wstępu, w druku skrócona przez wydawnictwo]
Tako rzecze Lem
Tom rozmów ze Stanisławem Lemem, opublikowany w 2002 roku, a powstały pomiędzy listopadem 1981 roku a sierpniem roku 1982, w atmosferze pełnego napięć oczekiwania na nieuchronną wówczas - zdaniem pisarza - katastrofę polityczną kraju oraz w pierwszych miesiącach stanu wojennego, który dla obu rozmówców był okresem wyjątkowo bolesnym. Na książkę złożyło się kilkanaście spotkań obu rozmówców przy magnetofonie w domu pisarza w Krakowie, a ich zewnętrznym kontekstem była brutalna pacyfikacja wolnościowych dążeń społeczeństwa.
Być może - paradoksalnie - mogła ona powstać tylko w tym, a nie innym czasie, gdyż Lem - poruszony do żywego zachodzącymi wypadkami i wytrącony z normalnego rytmu pracy - właśnie w tych rozmowach odnajdywał ucieczkę i możliwość zdystansowania się wobec agresywnej rzeczywistości. Wkrótce potem, nie mogąc znieść sytuacji w Polsce, wyjechał za granicę na kilka długich lat, by powrócić dopiero po upadku komunizmu. Książka ukazała się po raz pierwszy dopiero w 1987 roku w Wydawnictwie Literackim, a jej wydanie poprzedziła edycja niemiecka pt. Lem über Lem. Gespräche, opublikowana w Insel-Suhrkamp Verlag (1986). Na skutek ingerencji cenzorskich wydanie polskie zostało okrojone o rozdział Czarna bezwyjściowość sytuacji oraz okaleczone serią drobniejszych cięć, we fragmentach dotyczących oceny ówczesnych wypadków w kraju. W wydaniu z 2002 roku przywrócono książce jej integralny kształt, zarazem jest ona pozycją w zasadzie nową, gdyż zawiera około 150 stron nowego tekstu. Zastanawiając się bowiem nad kształtem wznowienia, obaj rozmówcy doszli do wniosku, że czas dzielący oba wydania prowokuje do licznych aktualizacji - ze względu na inną już sytuację polityczną w kraju i na świecie, dynamiczny postęp na polu nauki oraz głębokie przemiany cywilizacyjne, które zawsze stanowiły główny przedmiot zainteresowania pisarza. Dodatkowe rozmowy, nagrane we wrześniu oraz grudniu 2001 roku, pozwoliły na wzbogacenie wcześniejszych Rozmów ze Stanisławem Lemem o trzy nowe rozdziały (Lube czasy, Wizja lokalna, Summa, czyli panta rhei). Rozdział pt. Czas nieutracony został uzupełniony o skreślone przez cenzurę partie, poświęcone reminiscencjom lwowskim z okresu „sowieckiego”, przywrócono także wspomniany już wyżej rozdział, zawierający przemyślenia pisarza na temat sytuacji Polski w dobie stanu wojennego.
Drugie wydanie Rozmów jest zatem pozycją szczególną, ponieważ jej partie „historyczne”, które w wielu miejscach zachowały zdumiewającą aktualność, zyskują dopełnienie i komentarz w nowych partiach tekstu, przynoszących spojrzenie Lema na zjawiska końca XX i początków XXI wieku. Pisarz dokonuje ponownej „wizji lokalnej” swoich czasów, analizując najważniejsze kwestie cywilizacyjne, naukowe, polityczne, kulturalne i obyczajowe. Z równą świeżością intelektualną jak w czasach stanu wojennego weryfikuje własne sądy sprzed dwudziestu lat, zastanawia się nad konsekwencjami ówczesnych wydarzeń, formułuje nowe koncepcje i hipotezy, a zarazem ponownie - choć nie mniej surowo niż dawniej – „wymierza sprawiedliwości widzialnemu światu”.
Pierwsze wydanie rozmów z roku 1987 miało nosić tytuł Tako rzecze Lem, jednak z powodów bliżej nam nieznanych i dziś już zapewne niezrozumiałych ukazało się jako Rozmowy ze Stanisławem Lemem. W obecnej edycji, dążącej do przywrócenia książce jej pierwotnych kształtów, autorzy wrócili do tytułu, który od początku wydawał im się bardziej atrakcyjny, więcej znaczący, a przede wszystkim adekwatny do zawartości książki.
Wbrew pozorom, kompozycja tomu nie odpowiada rzeczywistemu porządkowi rozmów, a raczej głośnych medytacji tego wyrafinowanego intelektualisty, wybitnego pisarza, autora wielu niezapomnianych książek, które stały się elementarzem kilku pokoleń Polaków. Materiał zgromadzony w tym wydaniu stanowi zaledwie dwie trzecie tekstu uzyskanego w wyniku przeniesienia rozmów na papier. Jeden rozdział, znacznie lżejszy gatunkowo i nie pasujący do kompozycji książki, a także spore partie dyskursywne, zawierające powtórzenia, addenda, niezliczone dygresje oraz okazjonalne wątki, musiały pozostać w szufladzie. Nawet w poszerzonym znacznie wydaniu z roku 2002 nie ma dla nich miejsca.
Stanisław Lem jest rozmówcą tyleż wdzięcznym, co kłopotliwym dla każdego interlokutora. Jego nieokiełznany temperament gawędziarza i polemisty, a przede wszystkim nieprawdopodobnie rozległy horyzont wiedzy, penetrującej najbardziej wysunięte przyczółki współczesnej nauki, a częstokroć nawet przekraczającej jej aktualne rozpoznania, nie pozwoliły na narzucenie mu w miarę jednolitej, uporządkowanej linii myślowej i utrzymanie go w ryzach konwencjonalnego dyskursu. Autor Summy technologiae nieustannie łamał wszelkie a priori uzgodnione osie tematyczne i problemowe, prowadząc często - równolegle do porządku rozmowy narzucanego przez kolejne pytania - jakby dialog z samym sobą, a zarazem z najnowszymi teoriami i koncepcjami, które zrodziła przyrodoznawcza i antropologiczna refleksja naszej doby. Aby podjąć prawdziwie partnerską i kompetentną dyskusję naukową z Lemem, niezbędny byłby poziom wiedzy, jaką dysponują wyłącznie połączone zespoły ekspertów kilkunastu dyscyplin nauk ścisłych. Taką wiedzę zaś posiada tylko jedna osoba w kraju - właśnie bohater tej książki. Dlatego zapewne tak często sam sobie stawiał – niejako ponad głową swojego rozmówcy - pytania, mnożył wątpliwości i poszukiwał satysfakcjonujących go rozstrzygnięć.
Układ tej książki jest efektem przekomponowania i uporządkowania magmowatej materii prowadzonych przy mikrofonie rozmów – pełnych dygresji, skojarzeń i swobodnych dywagacji. Lecz żaden porządkujący zabieg nie zatrze specyfiki efektownego i żywego stylu Lemowej gawędy – tryskającej fajerwerkami anegdot, żartów oraz paradoksów, ale przecież podejmującej konfrontację z najtrudniejszymi pytaniami naszej doby; pełnej swady, brawury i przeskoków myślowych, ale zawsze pozostającej w obrębie procedur naukowego myślenia o świecie.
Tako rzecze Lem jest pasjonującą i barwną opowieścią o życiowych losach i artystycznej drodze Stanisława Lema, o jego miejscu w polskiej i światowej literaturze; przynosi rozważania na temat współczesnej sytuacji nauki i kultury oraz miejsca człowieka w tworzonej przez niego cywilizacji; roztrząsa podstawowe kwestie polityczne i społeczne, jakie stawia przed nami wrzący jak lawa świat; pragnie zgłębić tajemnice kosmosu i prawa, jakie nim rządzą; rozważa możliwości i ograniczenia poznawcze istoty ludzkiej; formułuje filozoficzną diagnozę aktualnego dorobku myślowego i kulturowego ludzkości.
W jakim stopniu problemy podjęte na tych kartach przez wciąż zdumiewającego nas rozległością swojej erudycji i intelektualną żywotnością pisarza-filozofa pozwalają nam dotrzeć do źródeł wiedzy na temat kosmosu, ludzkiej cywilizacji oraz duszy mieszkańca ziemskiego globu w początkach nowej ery, przyjdzie rozsądzić samemu czytelnikowi. Warto jednak - czytając tę książkę - pamiętać, że jest ona nie tylko próbą bilansu myślowej drogi pisarza, ale również uzupełnieniem i autokomentarzem do jego rozważań, które już od prawie pół wieku — na przemian w groteskowej, realistycznej, fantastycznej, eseistycznej oraz filozoficzno-teoretycznej tonacji — podejmuje w swoich kolejnych utworach. Tom Tako rzecze Lem jest więc tylko tym, czym być może - zapisem rozmów, przeprowadzonych w nadziei, że pomogą nam zrozumieć sens tej niezwykłej przygody, jaką jest egzystencja każdego z nas ludzi i innych mieszkańców ziemskiego globu a także dzieje całego wszechświata, który wynurzył się z nicości. Stanisław Lem odpowiada tutaj tylko na te pytania, na które odpowiedzieć mógł, chciał i zdążył, gdyż inaczej — jak powiedział z rezygnacją w trakcie jednego ze spotkań, zanurzony w półmroku i obłokach tytoniowego dymu, pomiędzy włączonym magnetofonem, regałami ciężkimi od książek i zmęczonym rozmówcą — “musielibyśmy tak rozmawiać do końca świata”. Wiele jest bowiem jeszcze pytań i odpowiedzi, z którymi byłby w stanie i chciał się zmierzyć, ale czas Mędrca - w przeciwieństwie do czasu wszechświata - nie jest nieskończony.
[pełna wersja przedmowy do drugiego wydania]
Być może - paradoksalnie - mogła ona powstać tylko w tym, a nie innym czasie, gdyż Lem - poruszony do żywego zachodzącymi wypadkami i wytrącony z normalnego rytmu pracy - właśnie w tych rozmowach odnajdywał ucieczkę i możliwość zdystansowania się wobec agresywnej rzeczywistości. Wkrótce potem, nie mogąc znieść sytuacji w Polsce, wyjechał za granicę na kilka długich lat, by powrócić dopiero po upadku komunizmu. Książka ukazała się po raz pierwszy dopiero w 1987 roku w Wydawnictwie Literackim, a jej wydanie poprzedziła edycja niemiecka pt. Lem über Lem. Gespräche, opublikowana w Insel-Suhrkamp Verlag (1986). Na skutek ingerencji cenzorskich wydanie polskie zostało okrojone o rozdział Czarna bezwyjściowość sytuacji oraz okaleczone serią drobniejszych cięć, we fragmentach dotyczących oceny ówczesnych wypadków w kraju. W wydaniu z 2002 roku przywrócono książce jej integralny kształt, zarazem jest ona pozycją w zasadzie nową, gdyż zawiera około 150 stron nowego tekstu. Zastanawiając się bowiem nad kształtem wznowienia, obaj rozmówcy doszli do wniosku, że czas dzielący oba wydania prowokuje do licznych aktualizacji - ze względu na inną już sytuację polityczną w kraju i na świecie, dynamiczny postęp na polu nauki oraz głębokie przemiany cywilizacyjne, które zawsze stanowiły główny przedmiot zainteresowania pisarza. Dodatkowe rozmowy, nagrane we wrześniu oraz grudniu 2001 roku, pozwoliły na wzbogacenie wcześniejszych Rozmów ze Stanisławem Lemem o trzy nowe rozdziały (Lube czasy, Wizja lokalna, Summa, czyli panta rhei). Rozdział pt. Czas nieutracony został uzupełniony o skreślone przez cenzurę partie, poświęcone reminiscencjom lwowskim z okresu „sowieckiego”, przywrócono także wspomniany już wyżej rozdział, zawierający przemyślenia pisarza na temat sytuacji Polski w dobie stanu wojennego.
Drugie wydanie Rozmów jest zatem pozycją szczególną, ponieważ jej partie „historyczne”, które w wielu miejscach zachowały zdumiewającą aktualność, zyskują dopełnienie i komentarz w nowych partiach tekstu, przynoszących spojrzenie Lema na zjawiska końca XX i początków XXI wieku. Pisarz dokonuje ponownej „wizji lokalnej” swoich czasów, analizując najważniejsze kwestie cywilizacyjne, naukowe, polityczne, kulturalne i obyczajowe. Z równą świeżością intelektualną jak w czasach stanu wojennego weryfikuje własne sądy sprzed dwudziestu lat, zastanawia się nad konsekwencjami ówczesnych wydarzeń, formułuje nowe koncepcje i hipotezy, a zarazem ponownie - choć nie mniej surowo niż dawniej – „wymierza sprawiedliwości widzialnemu światu”.
Pierwsze wydanie rozmów z roku 1987 miało nosić tytuł Tako rzecze Lem, jednak z powodów bliżej nam nieznanych i dziś już zapewne niezrozumiałych ukazało się jako Rozmowy ze Stanisławem Lemem. W obecnej edycji, dążącej do przywrócenia książce jej pierwotnych kształtów, autorzy wrócili do tytułu, który od początku wydawał im się bardziej atrakcyjny, więcej znaczący, a przede wszystkim adekwatny do zawartości książki.
Wbrew pozorom, kompozycja tomu nie odpowiada rzeczywistemu porządkowi rozmów, a raczej głośnych medytacji tego wyrafinowanego intelektualisty, wybitnego pisarza, autora wielu niezapomnianych książek, które stały się elementarzem kilku pokoleń Polaków. Materiał zgromadzony w tym wydaniu stanowi zaledwie dwie trzecie tekstu uzyskanego w wyniku przeniesienia rozmów na papier. Jeden rozdział, znacznie lżejszy gatunkowo i nie pasujący do kompozycji książki, a także spore partie dyskursywne, zawierające powtórzenia, addenda, niezliczone dygresje oraz okazjonalne wątki, musiały pozostać w szufladzie. Nawet w poszerzonym znacznie wydaniu z roku 2002 nie ma dla nich miejsca.
Stanisław Lem jest rozmówcą tyleż wdzięcznym, co kłopotliwym dla każdego interlokutora. Jego nieokiełznany temperament gawędziarza i polemisty, a przede wszystkim nieprawdopodobnie rozległy horyzont wiedzy, penetrującej najbardziej wysunięte przyczółki współczesnej nauki, a częstokroć nawet przekraczającej jej aktualne rozpoznania, nie pozwoliły na narzucenie mu w miarę jednolitej, uporządkowanej linii myślowej i utrzymanie go w ryzach konwencjonalnego dyskursu. Autor Summy technologiae nieustannie łamał wszelkie a priori uzgodnione osie tematyczne i problemowe, prowadząc często - równolegle do porządku rozmowy narzucanego przez kolejne pytania - jakby dialog z samym sobą, a zarazem z najnowszymi teoriami i koncepcjami, które zrodziła przyrodoznawcza i antropologiczna refleksja naszej doby. Aby podjąć prawdziwie partnerską i kompetentną dyskusję naukową z Lemem, niezbędny byłby poziom wiedzy, jaką dysponują wyłącznie połączone zespoły ekspertów kilkunastu dyscyplin nauk ścisłych. Taką wiedzę zaś posiada tylko jedna osoba w kraju - właśnie bohater tej książki. Dlatego zapewne tak często sam sobie stawiał – niejako ponad głową swojego rozmówcy - pytania, mnożył wątpliwości i poszukiwał satysfakcjonujących go rozstrzygnięć.
Układ tej książki jest efektem przekomponowania i uporządkowania magmowatej materii prowadzonych przy mikrofonie rozmów – pełnych dygresji, skojarzeń i swobodnych dywagacji. Lecz żaden porządkujący zabieg nie zatrze specyfiki efektownego i żywego stylu Lemowej gawędy – tryskającej fajerwerkami anegdot, żartów oraz paradoksów, ale przecież podejmującej konfrontację z najtrudniejszymi pytaniami naszej doby; pełnej swady, brawury i przeskoków myślowych, ale zawsze pozostającej w obrębie procedur naukowego myślenia o świecie.
Tako rzecze Lem jest pasjonującą i barwną opowieścią o życiowych losach i artystycznej drodze Stanisława Lema, o jego miejscu w polskiej i światowej literaturze; przynosi rozważania na temat współczesnej sytuacji nauki i kultury oraz miejsca człowieka w tworzonej przez niego cywilizacji; roztrząsa podstawowe kwestie polityczne i społeczne, jakie stawia przed nami wrzący jak lawa świat; pragnie zgłębić tajemnice kosmosu i prawa, jakie nim rządzą; rozważa możliwości i ograniczenia poznawcze istoty ludzkiej; formułuje filozoficzną diagnozę aktualnego dorobku myślowego i kulturowego ludzkości.
W jakim stopniu problemy podjęte na tych kartach przez wciąż zdumiewającego nas rozległością swojej erudycji i intelektualną żywotnością pisarza-filozofa pozwalają nam dotrzeć do źródeł wiedzy na temat kosmosu, ludzkiej cywilizacji oraz duszy mieszkańca ziemskiego globu w początkach nowej ery, przyjdzie rozsądzić samemu czytelnikowi. Warto jednak - czytając tę książkę - pamiętać, że jest ona nie tylko próbą bilansu myślowej drogi pisarza, ale również uzupełnieniem i autokomentarzem do jego rozważań, które już od prawie pół wieku — na przemian w groteskowej, realistycznej, fantastycznej, eseistycznej oraz filozoficzno-teoretycznej tonacji — podejmuje w swoich kolejnych utworach. Tom Tako rzecze Lem jest więc tylko tym, czym być może - zapisem rozmów, przeprowadzonych w nadziei, że pomogą nam zrozumieć sens tej niezwykłej przygody, jaką jest egzystencja każdego z nas ludzi i innych mieszkańców ziemskiego globu a także dzieje całego wszechświata, który wynurzył się z nicości. Stanisław Lem odpowiada tutaj tylko na te pytania, na które odpowiedzieć mógł, chciał i zdążył, gdyż inaczej — jak powiedział z rezygnacją w trakcie jednego ze spotkań, zanurzony w półmroku i obłokach tytoniowego dymu, pomiędzy włączonym magnetofonem, regałami ciężkimi od książek i zmęczonym rozmówcą — “musielibyśmy tak rozmawiać do końca świata”. Wiele jest bowiem jeszcze pytań i odpowiedzi, z którymi byłby w stanie i chciał się zmierzyć, ale czas Mędrca - w przeciwieństwie do czasu wszechświata - nie jest nieskończony.
[pełna wersja przedmowy do drugiego wydania]
Historia literatury polskiej ...
Historia literatury polskiej w rozmowach. XX-XXI wiek
Rozmowy z pisarzami to jeden z efektowniejszych wynalazków literatury polskiej ostatnich dziesięcioleci. "Historia literatury polskiej w rozmowach" to książka, która wpisuje się w tę piękną, choć młodą tradycję rozmów z pisarzami. W tym tomie znajdujemy rozmowy Stanisława Beresia, redaktora „Telewizyjnych Wiadomości Literackich”, emitowanych na antenie TVP 2 i TVP Polonia od 1996 roku (przeciętna oglądalność ok. miliona widzów), przeprowadzone przed kamerami z wybitnymi współczesnymi pisarzami polskimi: Cz. Miłoszem, K. Brandysem, T. Różewiczem, St. Lemem, R. Kapuścińskim, W. Terleckim, W. Dichterem, H. Grynbergiem, Ch. Skrzyposzkiem, A. Zagajewskim, P. Sommerem, T, Jastrunem, A. Bolcką, M. Wilkiem, Z. Kruszyńskim, A. Tuszyńską, A. Sosnowskim, A. Stasiukiem, M. Świetlickim, P. Siemionem, O. Tokarczuk, M. Gretkowską, J. Baczakiem.
Przed kamerami „Telewizyjnych Wiadomości Literackich” wystąpili niemal wszyscy uznani pisarze polscy żyjący w kraju, reprezentanci wszystkich pokoleń XX wieku oraz najróżniejszych orientacji estetycznych m.in. Marcin Baran, Stanisław Bieniasz, Jacek Bocheński, Anna Bolecka, Dariusz Bitner, Stefan Chwin, Wilhelm Dichter, Kinga Dunin, Marek Edelman, Izabela Filipiak, Darek Foks, Michał Głowiński, Manuela Gretkowska, Henryk Grynberg, Marek S. Huberath, Paweł Huelle, Jacek Inglot, Marian Jachimowicz, Irena Jurgielewiczowa, Tomasz Jastrun, Aleksander Jurewicz, Ryszard Kapuściński, Bogusław Kierc, Jarosław Klejnocki, Tadeusz Konwicki, Julian Kornhauser, Włodzimierz Kowalewski, Hanna Krall, Zbigniew Kruszyński, Ryszard Krynicki, Zygmunt Kubiak, Stanisław Lem, Antoni Libera, Ewa Lipska, Czesław Miłosz, Piotr Mitzner, Maciej Melecki, Wiesław Myśliwski, Maciej Niemiec, Marek Nowakowski, Włodzimierz Odojewski, Kazimierz Orłoś, Marek Oramus, Joanna Papuzińska, Jerzy Pilch, Marta Podgórnik, Roman Praszyński, Tadeusz Różewicz, Janusz Rudnicki, Krzysztof Rutkowski, Piotr Siemion, Krzysztof Siwczyk, Andrzej Sapkowski, Piotr Sommer, Ewa Sonnenberg, Andrzej Sosnowski, Andrzej Stasiuk, Grzegorz Strumyk, Piotr Szewc, Jan Józef Szczepański, Jerzy Szuber, Marcin Świetlicki, Dorota Terakowska, Władysław Terlecki, Olga Tokarczuk, Agata Tuszyńska, Adam Wiedemann, Mariusz Wilk, Piotr Wojciechowski, Bohdan Zadura, Andrzej F. Zawada, Rafał A. Ziemkiewicz. Od czasu do czasu redakcji udawało się zaprosić również pisarzy zagranicznych m.in. Amosa Oza, Williama Whartona.
Mało kto wie, jak „rozrzutny” jest system pracy telewizyjnej, więc warto wspomnieć, że materiał do tego typu programów kulturalnych kręcony jest na ogół ze sporą nadwyżką, co oznacza, że nagranie wyjściowe jest czasem nawet kilka razy dłuższe niż wyemitowana rozmowa. Pozostała część materiału idzie na przemiał, bo żaden producent nie ma środków finansowych na archiwizowanie kaset. W efekcie wartościowe i niepowtarzalne wypowiedzi wybitnych poetów i prozaików polskich są kasowane. Filmoteka „Telewizyjnych Wiadomości Literackich” we wrześniu 2001 roku (notabene przy wskaźnikach oglądalności porównywalnych z „Apostrophes” Bernarda Pivota oraz „Kwartetem Literackim” Marcela Reicha-Ranickiego) liczyła sobie ponad pięćset kaset. Niestety, nie sposób ustalić, ile wcześniej zostało skasowanych. Bez wątpienia były wśród nich nagrania unikalne, wyjątkowe.
Na szczęście w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że tylko spisując z taśm najbardziej wartościowe rozmowy, uda mi się je ocalić dla historii literatury. Jeśli nie ma sposobu i środków na zachowanie słów wraz z obrazem, należy uratować choćby tylko słowa. Inaczej zniszczone zostanie wszystko. Przez cały zatem rok, nie mając specjalnych złudzeń co losu kaset, z mozołem przenosiłem te rozmowy na papier. W efekcie udało się zredagować czterdzieści pięć wywiadów, obejmujących około dziewięciuset stron komputeropisu, zwierających wierny zapis myśli pisarzy, z którymi spotkałem się przed kamerami „Telewizyjnych Wiadomości Literackich”. Dzięki temu powstała ta książka. To co pozostaje w szufladzie wystarczy na jeszcze jeden, równie opasły tom.
Pisarz przed kamerą telewizyjną jest kimś innym niż w wywiadzie stenografowanym lub rejestrowanym na taśmie magnetofonowej. Poddany silnemu stresowi, wyrwany z przyjaznego mu środowiska, nie reaguje tak samo jak w bardziej typowych i sprzyjających mu sytuacjach (np. podczas wieczoru autorskiego). Zdenerwowany i spięty, często nie jest w stanie opanować emocji, słabiej kontroluje mimikę, gestykulację i tok swoich myśli, nie zawsze umie się skoncentrować, rozpraszany przez techników, mikrofony, silne lampy, kamery, plątaninę kabli pod nogami. Zdarza się, że mówi rzeczy, których nigdy nie powiedziałby w innych okolicznościach.
Stąd telewizyjne rozmowy posiadają wyjątkowy walor autentyzmu, ale zarazem brak im intymności i ciepła. Wielu pisarzom, przywykłym do kontrolowania własnych myśli oraz emocji, sytuacja telewizyjnego nagrania nie zapewnia poczucia elementarnego komfortu psychicznego. Żywiołem telewizyjnej debaty jest improwizacja, ekspresja, zdolność do skrótowości i natychmiastowej riposty, umiejętność opanowania nerwów. Wszystko to na ogół, choć na szczęście nie zawsze, obce jest duszy pisarza. Dlatego zapisy rozmów z bohaterami „Telewizyjnych Wiadomości Literackich” są dokumentami, które zachowują spontaniczność wypowiedzi artystów pióra, a zarazem noszą na sobie ślady ich korektorskich lub autokreacyjnych poczynań. W tym sensie rejestrują to, co w pisarzu instynktowne i niezafałszowane, należące zatem do porządku życia. A zarazem to, co w nim najgłębiej świadome i wypracowane – wywiedzione z obszaru literatury. Dyskusje te w ciekawy i emocjonujący sposób ilustrują burzliwe losy i twórczość najwybitniejszych pisarzy polskich XX wieku.
Czas płynie nieuchronnie, zacierając lub mącąc pamięć pisarzy, a ich samych systematycznie powołując do wieczności. Spośród tych, z którymi rozmawiałem (lub byłem umówiony na nagranie) nie żyją już Stanisław Bieniasz, Kazimierz Brandys, Jerzy Giedroyc, Gustaw Herling-Grudziński, Wacław Iwaniuk, Leo Lipski, Christian Skrzyposzek, Władysław Terlecki. Dla niektórych z nich był to już ostatni wywiad. Paraliżujące jest to poczucie nietrwałości istnienia. I świadomość, jak bardzo zagrożone są człowiecze myśli, utrwalane na papierze, taśmach magnetofonowych, filmowych oraz elektronicznych dyskach. A jednak tylko one w efekcie zostają, bo pamięć o ludziach umiera wraz ze śmiercią najbliższych. Zgromadzone tu rozmowy są zatem dokumentami o szczególnym znaczeniu – jako osobiste wyznania najwybitniejszych pisarzy wszystkich generacji ostatniego stulecia oraz – w warstwie symbolicznej – jako zbiorowy akt oporu twórców przed nicością. To nasza jedyna odpowiedź na przemijanie. Na czym bowiem ostatecznie opiera się trwałość i ciągłość kultury? Na takim właśnie – ponawianym nieustannie – wypowiadaniu i rejestrowaniu naszych myśli, które biegną jak posłańcy przez czas.
Rozmowy z pisarzami to jeden z efektowniejszych wynalazków literatury polskiej ostatnich dziesięcioleci. "Historia literatury polskiej w rozmowach" to książka, która wpisuje się w tę piękną, choć młodą tradycję rozmów z pisarzami. W tym tomie znajdujemy rozmowy Stanisława Beresia, redaktora „Telewizyjnych Wiadomości Literackich”, emitowanych na antenie TVP 2 i TVP Polonia od 1996 roku (przeciętna oglądalność ok. miliona widzów), przeprowadzone przed kamerami z wybitnymi współczesnymi pisarzami polskimi: Cz. Miłoszem, K. Brandysem, T. Różewiczem, St. Lemem, R. Kapuścińskim, W. Terleckim, W. Dichterem, H. Grynbergiem, Ch. Skrzyposzkiem, A. Zagajewskim, P. Sommerem, T, Jastrunem, A. Bolcką, M. Wilkiem, Z. Kruszyńskim, A. Tuszyńską, A. Sosnowskim, A. Stasiukiem, M. Świetlickim, P. Siemionem, O. Tokarczuk, M. Gretkowską, J. Baczakiem.
Przed kamerami „Telewizyjnych Wiadomości Literackich” wystąpili niemal wszyscy uznani pisarze polscy żyjący w kraju, reprezentanci wszystkich pokoleń XX wieku oraz najróżniejszych orientacji estetycznych m.in. Marcin Baran, Stanisław Bieniasz, Jacek Bocheński, Anna Bolecka, Dariusz Bitner, Stefan Chwin, Wilhelm Dichter, Kinga Dunin, Marek Edelman, Izabela Filipiak, Darek Foks, Michał Głowiński, Manuela Gretkowska, Henryk Grynberg, Marek S. Huberath, Paweł Huelle, Jacek Inglot, Marian Jachimowicz, Irena Jurgielewiczowa, Tomasz Jastrun, Aleksander Jurewicz, Ryszard Kapuściński, Bogusław Kierc, Jarosław Klejnocki, Tadeusz Konwicki, Julian Kornhauser, Włodzimierz Kowalewski, Hanna Krall, Zbigniew Kruszyński, Ryszard Krynicki, Zygmunt Kubiak, Stanisław Lem, Antoni Libera, Ewa Lipska, Czesław Miłosz, Piotr Mitzner, Maciej Melecki, Wiesław Myśliwski, Maciej Niemiec, Marek Nowakowski, Włodzimierz Odojewski, Kazimierz Orłoś, Marek Oramus, Joanna Papuzińska, Jerzy Pilch, Marta Podgórnik, Roman Praszyński, Tadeusz Różewicz, Janusz Rudnicki, Krzysztof Rutkowski, Piotr Siemion, Krzysztof Siwczyk, Andrzej Sapkowski, Piotr Sommer, Ewa Sonnenberg, Andrzej Sosnowski, Andrzej Stasiuk, Grzegorz Strumyk, Piotr Szewc, Jan Józef Szczepański, Jerzy Szuber, Marcin Świetlicki, Dorota Terakowska, Władysław Terlecki, Olga Tokarczuk, Agata Tuszyńska, Adam Wiedemann, Mariusz Wilk, Piotr Wojciechowski, Bohdan Zadura, Andrzej F. Zawada, Rafał A. Ziemkiewicz. Od czasu do czasu redakcji udawało się zaprosić również pisarzy zagranicznych m.in. Amosa Oza, Williama Whartona.
Mało kto wie, jak „rozrzutny” jest system pracy telewizyjnej, więc warto wspomnieć, że materiał do tego typu programów kulturalnych kręcony jest na ogół ze sporą nadwyżką, co oznacza, że nagranie wyjściowe jest czasem nawet kilka razy dłuższe niż wyemitowana rozmowa. Pozostała część materiału idzie na przemiał, bo żaden producent nie ma środków finansowych na archiwizowanie kaset. W efekcie wartościowe i niepowtarzalne wypowiedzi wybitnych poetów i prozaików polskich są kasowane. Filmoteka „Telewizyjnych Wiadomości Literackich” we wrześniu 2001 roku (notabene przy wskaźnikach oglądalności porównywalnych z „Apostrophes” Bernarda Pivota oraz „Kwartetem Literackim” Marcela Reicha-Ranickiego) liczyła sobie ponad pięćset kaset. Niestety, nie sposób ustalić, ile wcześniej zostało skasowanych. Bez wątpienia były wśród nich nagrania unikalne, wyjątkowe.
Na szczęście w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że tylko spisując z taśm najbardziej wartościowe rozmowy, uda mi się je ocalić dla historii literatury. Jeśli nie ma sposobu i środków na zachowanie słów wraz z obrazem, należy uratować choćby tylko słowa. Inaczej zniszczone zostanie wszystko. Przez cały zatem rok, nie mając specjalnych złudzeń co losu kaset, z mozołem przenosiłem te rozmowy na papier. W efekcie udało się zredagować czterdzieści pięć wywiadów, obejmujących około dziewięciuset stron komputeropisu, zwierających wierny zapis myśli pisarzy, z którymi spotkałem się przed kamerami „Telewizyjnych Wiadomości Literackich”. Dzięki temu powstała ta książka. To co pozostaje w szufladzie wystarczy na jeszcze jeden, równie opasły tom.
Pisarz przed kamerą telewizyjną jest kimś innym niż w wywiadzie stenografowanym lub rejestrowanym na taśmie magnetofonowej. Poddany silnemu stresowi, wyrwany z przyjaznego mu środowiska, nie reaguje tak samo jak w bardziej typowych i sprzyjających mu sytuacjach (np. podczas wieczoru autorskiego). Zdenerwowany i spięty, często nie jest w stanie opanować emocji, słabiej kontroluje mimikę, gestykulację i tok swoich myśli, nie zawsze umie się skoncentrować, rozpraszany przez techników, mikrofony, silne lampy, kamery, plątaninę kabli pod nogami. Zdarza się, że mówi rzeczy, których nigdy nie powiedziałby w innych okolicznościach.
Stąd telewizyjne rozmowy posiadają wyjątkowy walor autentyzmu, ale zarazem brak im intymności i ciepła. Wielu pisarzom, przywykłym do kontrolowania własnych myśli oraz emocji, sytuacja telewizyjnego nagrania nie zapewnia poczucia elementarnego komfortu psychicznego. Żywiołem telewizyjnej debaty jest improwizacja, ekspresja, zdolność do skrótowości i natychmiastowej riposty, umiejętność opanowania nerwów. Wszystko to na ogół, choć na szczęście nie zawsze, obce jest duszy pisarza. Dlatego zapisy rozmów z bohaterami „Telewizyjnych Wiadomości Literackich” są dokumentami, które zachowują spontaniczność wypowiedzi artystów pióra, a zarazem noszą na sobie ślady ich korektorskich lub autokreacyjnych poczynań. W tym sensie rejestrują to, co w pisarzu instynktowne i niezafałszowane, należące zatem do porządku życia. A zarazem to, co w nim najgłębiej świadome i wypracowane – wywiedzione z obszaru literatury. Dyskusje te w ciekawy i emocjonujący sposób ilustrują burzliwe losy i twórczość najwybitniejszych pisarzy polskich XX wieku.
Czas płynie nieuchronnie, zacierając lub mącąc pamięć pisarzy, a ich samych systematycznie powołując do wieczności. Spośród tych, z którymi rozmawiałem (lub byłem umówiony na nagranie) nie żyją już Stanisław Bieniasz, Kazimierz Brandys, Jerzy Giedroyc, Gustaw Herling-Grudziński, Wacław Iwaniuk, Leo Lipski, Christian Skrzyposzek, Władysław Terlecki. Dla niektórych z nich był to już ostatni wywiad. Paraliżujące jest to poczucie nietrwałości istnienia. I świadomość, jak bardzo zagrożone są człowiecze myśli, utrwalane na papierze, taśmach magnetofonowych, filmowych oraz elektronicznych dyskach. A jednak tylko one w efekcie zostają, bo pamięć o ludziach umiera wraz ze śmiercią najbliższych. Zgromadzone tu rozmowy są zatem dokumentami o szczególnym znaczeniu – jako osobiste wyznania najwybitniejszych pisarzy wszystkich generacji ostatniego stulecia oraz – w warstwie symbolicznej – jako zbiorowy akt oporu twórców przed nicością. To nasza jedyna odpowiedź na przemijanie. Na czym bowiem ostatecznie opiera się trwałość i ciągłość kultury? Na takim właśnie – ponawianym nieustannie – wypowiadaniu i rejestrowaniu naszych myśli, które biegną jak posłańcy przez czas.
Szuflada z Atlantydy
Tom szkiców historycznoliterackich, opublikowanych w 2002 roku w „Dolnośląskim Wydawnictwie Edukacyjnym” (Wrocław). Koncepcję książki wyjaśnia w „Słowie wstępnym” sam autor. Oto jego skrócona wersja.
Każdy kto widział spektakularne przejście dwóch wielkich powodzi przez miasta europejskie w latach 1997 i 2002, posiada elementarne przynajmniej wyobrażenie jak mogłaby wyglądać wynurzona z odmętów Atlantyda. Nie byłaby to na pewno kraina zachęcającą do archeologicznych studiów. Nadzieje na kontemplację urody odsłoniętego nagle podmorskiego pejzażu lub studiowanie form życia dawnej cywilizacji to naiwne iluzje, gdyż naszym oczom ukazałby się pejzaż posępny i przerażający, jak ten, który pamiętamy z naszych ulic i domów po przewaleniu się przez nie wielkiej, burej, niszczycielskiej wody.
Nie da się zapomnieć tych wielkich stosów zniszczonego dobra, piętrzących się na wszystkich ulicach rozłażących się mebli, cuchnących materacy, zwalisk rozmokłych książek z rozłażącymi się grzbietami i skręconymi kartkami, zaplamionych brunatną mazią dywanów, chodników, kołder, narzut i koców, zżartych przez rdzę urządzeń, narzędzi i mechanizmów. Jeszcze niedawno stanowiły ozdobę salonów, sypialni i bibliotek, budząc zrozumiałą dumę właścicieli, a teraz piętrzyły się w monstrualnych, surrealistycznych kłębowiskach, zlepione brudną, cuchnąca breją. Posępna i odrażająca archeologia zniszczenia. Nawet kloszardzi i śmieciarze bez przekonania, jakby tylko z rutyny przeczesywali te stosy zniszczonych sprzętów i maneli metalowymi hakami, bardziej licząc na pomyłkę zdesperowanych właścicieli niż na szansę przywrócenia ich do pierwotnej funkcji. Doprawdy, wystarczy tylko kilka takich obrazów, by uprzytomnić sobie jak mało przyjemne mogłoby być brodzenie wśród resztek Atlantydy.
Skąd – chciałoby się zapytać - taka asocjacja w odniesieniu do kilkunastu szkiców, mówiących o rzeczach na pozór tak różnych jak wariackie futurystyczne happeningi, rojenia awangardzistów o proletariackim raju czy rozterki sumienia w paktach z cenzurą; dlaczego z taką siłą narzuca się ona przy lekturze rozważań o marzeniach o niewinności, śnionych przez szykujących się do akcji konspiratorów, o beznadziejnych próbach przechytrzenia socrealizmu, o skomplikowanych przemianach literatury emigracyjnej i jej walkach z traumą wygnańca, o sposobach uzależniania zagranicznych tłumaczy od komunistycznych władz, o wędrówkach podwileńskiego wygnańca po czyśćcu PRL-u, o przeprawie żydowskiego Hioba przez piekło sowieckich obozów i udrękę kalectwa w Ziemi Świętej, o fascynacjach utworami, których nikt nie napisał i wreszcie o beznadziejnych romansach pisarzy z mediami? Metafory z natury swojej nie lubią wprawdzie objaśnień i blakną, gdy próbuje się je tłumaczyć lub wyłuskać z tego błysku niezwykłości, który spina nagle ze sobą obrazy zrodzone w różnych i obcych sobie światach, ale pewnie też nie zaszkodzi im czasem odrobina jasności.
Wyobrażenie szuflady, ukrywającej pieczołowicie gromadzone manuskrypty w nadziei na lepsze czasy, nie ma oczywiście w sobie błysku świeżości i słusznie stało się obiegową, sfrazeologizowaną w polszczyźnie figurą dorobku, który – zapobiegliwie gromadzony na lepsze czasy – okazuje się po latach wartością boleśnie zdezaktualizowaną, nikomu już niepotrzebną. Wydobyty na światło dzienne zbyt późno, ujawnia brak zainwestowanej weń siły i świeżości, jakby nie mógł w pełni istnieć bez tego, co powołało go do istnienia, mimo iż tym impulsem był często gniew, bunt, gorycz lub poczucie niemożności wolnej artykulacji myśli. W ten sposób teksty chronione, w jak najlepszej intencji, przed konfrontacją ze światem, zdradzają nagle swoich twórców i ujawniają okrutną prawdę o sile przypisania badacza do swojej epoki, a także jałowości najbardziej nawet szlachetnego gadania do ściany. Nie przypadkiem tak często w dwudziestym wieku po upadku totalitarnych reżimów szuflady okazywały się na ogół puste. W rzeczywistości nie były one zapewne puste, bo zapełniały je stosy zapisanego ludzkimi myślami papieru, lecz jednak nagle okazywało się, że brakuje im właściwego kontekstu, partnera i przestrzeni do dialogu, że nowy horyzont spraw i doświadczeń zdumiewająco szybko zamknął obrachunki z przeszłością, o której wszyscy chcieli jak najszybciej zapomnieć. Jedni z powodu nieczystego sumienia, drudzy z potrzeby zrzucenia z siebie przykrej traumy lub poczucia zbrukania. I tak teksty z szuflady stawały się nagle przykrym skowytem przeszłości, nieproduktywnymi aktami duchowej rewindykacji, rozpamiętywaniem dawnych ran, rodzajem smutnego sabatu z nikogo już nie obchodzącymi, spłowiałymi demonami, z których wyciekł gdzieś trucicielski jad. Spoglądając na te grube setki pracowicie zapisanych przed laty własną ręką stron, i czując w jak wybuchowy sposób miesza się we mnie przywiązanie do własnej pracy z autodestrukcyjną, niszczycielską goryczą, mam w zasadzie pewność, że tak właśnie pustoszeją szuflady, gdy przewraca się karta epok. Wydobyte z nich zbyt późno teksty, zwłaszcza wtedy, gdy zabliźniały się rany zniewolenia, tak głęboko zapewne frustrowały swoich autorów, że dzieliły los swoich czasów – przepadały w czarnej dziurze niebytu, którym bywał nieraz najbliższy pojemnik na śmiecie, domowy piec lub ogródkowe ognisko.
Dlaczego więc tak się nie stało również z tymi tekstami? Ze zwykłego pośpiechu: zbyt wiele rzeczy działo się w ostatnich latach, by był czas myszkować wśród zwałów teczek z papierami. Odkrywane dopiero dziś, sprawiają mniejszą już przykrość, uświadamiają bowiem złożoność, wręcz dziwność związku piszącego z rzeczywistością i literaturą swoich czasów, a zarazem uprzytomniają cenę postaw ewazyjnych. Szkice te w istocie pisane były na ogół jeszcze w czasach PRL-u, ale jedne zostały zarzucone z braku wiary, że ktokolwiek je wydrukuje (zarówno z powodu tematyki jak i wielkości), drugie zostały opublikowane, ale nie dopowiedziały rzeczy do końca, bo stanął im w gardle knebel autocenzury, inne „przeleżały się”, gdyż posługiwały się łamańcami logicznymi, chcąc wyartykułować w sposób strawny dla cenzury to, co w ogóle nie powinno się znaleźć na jej stole, jeszcze inne wreszcie mozolnie odkrywały przestrzenie wolności, lecz zbyt długo przetrzymywane „na lepsze czasy” przegapiły swoje „pięć minut”, więc zostały zdyskontowane, a ich rewelacje stały się historycznoliterackim elementarzem. Nie warto chyba szczegółowo opowiadać ich losów, bo w nich samych (zarówno w języku, jak i w sposobie rozumowania) ukrywa się ich własna historia. Niektóre w wersji przykrojonej i adaptowanej do ówczesnych norm drukowalności ujrzały światło dzienne w prasie naukowej lub literackiej, niektóre ukazały się poza państwowym obiegiem lub na emigracji (niemal zawsze w szalenie skrótowej postaci), inne jeszcze nigdy nie opuściły – z różnych zresztą, nie tylko politycznych powodów - szuflady.
Te szkice, z których tylko część postanowiłem ewakuować, miały stanowić swoistą opowieść, ilustrowaną dziejami różnych autorów i ich dzieł, powstałych w dwudziestym wieku w Polsce, pokazującą jak dalece niszczącą dla literatury była każda próba flirtu z ideologią totalitarną, jak dwuznaczne konsekwencje artystyczne i moralne rodziły wszelkie mariaże poezji z polityką (nawet wtedy, gdy pozostawał jeszcze obszar wolności), jak trudne było tworzenie w sztuce „stref chronionych” przed systemami przemocy (np. poezja okupacyjna, literatura emigracyjna), jak ciężkim brzemieniem potrafiła stać się dla artysty postawa odrzucenia, przeradzając się niejednokrotnie nawet w przekleństwo losu, wreszcie jak mało godnym zaufania instrumentem obrony tożsamości artysty przed naciskiem mitologii zbiorowych bywa własny talent. Jak wspomniałem, nie wszystkie spoczywające w tej szufladzie szkice nadawały się do wydobycia na światło dzienne. Niektóre z nich zbyt mocno bowiem obciążone były pokrętnością myślenia i kazuistyką logiczną, charakterystyczną dla epoki dogasającego (choć na tyle krzepkiego, by ufundować jeszcze swojemu społeczeństwu stan wojenny) komunizmu. W tym sensie tytuł jest więc na pewno metaforą iście popowodziowego pejzażu, jaki ukazał się moim oczom, gdy pewnego dnia spojrzałem w głąb wypełnionej maszynopisami teczki (bo nie była nią nigdy tytułowa szuflada) z napisem „Atlantyda”. Ich pierwsza po latach lektura była mieszaniną zdumienia, zgrozy, sentymentu i żalu. Zapewne te uczucia nie mogły być inne. Spoglądałem ostatecznie na pamiątki wydobyte z dna, na którym legła największa, a zarazem najbardziej zbrodnicza iluzja minionego wieku.
Rzecz jednak ciekawa: o ile obraz metaforyczny szuflady narzucał się sam, już choćby jako wizualizacja pewnego typu – dość skomplikowanej - formy emigracji wewnętrznej oraz wynikającej z niej decyzji pozbawienia własnych tekstów praw do publicznego osądu „widzialnego świata”, o tyle jej atlantydowy rodowód objawił mi się dość późno, niekoniecznie nawet wtedy, gdy przez mój rodzinny Wrocław przeszła powódź stulecia, choć właśnie wtedy widziałem całe sterty porzuconych szuflad – spaczonych, rozklejonych, wypełnionych rozmokniętymi papierzyskami. Zapewne działo się tak dlatego, że u zarania tych moich analitycznych prób tkwiło silnie zainteresowanie zwodniczymi utopiami komunizmu w okresie dwudziestolecia międzywojennego oraz w latach PRL-u (np. futurystyczna utopia sztuki i cywilizacji, socrealistyczna wersja science fiction). Była to zatem pokusa studiowania wyobrażeń snutych przez niebezpiecznych fantastów, którzy przy pomocy literatury rysowali kontur jakiejś nowej wspaniałej rzeczywistości, obiecującej miraże sprawiedliwości socjalnej, cywilizacyjnego dosytu, powszechnego szczęścia i klasowych zadośćuczynień. W jakiś sposób poruszała mnie ich siła ekspresji, całkowicie zresztą rozbieżna z estetyczną atrakcyjnością, zdolna popychać „inżynierów jutra” ku autentycznym urzeczywistnieniom. Pozwalała artystom konstruować obrazy takiego świata często wbrew elementarnej logice, wiedzy o świecie i znajomości mechaniki przeradzania się utopii w antyutopię. Intrygowała mnie zapewne ich determinacja i bezwzględność, z jaką gotowi byli skreślić swój świat, kompletnie zatracić wzrok i wmówić sobie lub innym kompletnie utopijną, wręcz sprzeczną ze „szkiełkiem i okiem” chimerę. Moja uwaga skupiała się więc początkowo na takiej właśnie Atlantydzie - groźnej i demonicznej, wskrzeszanej po to, by jej zwodniczą fatamorganą uzasadnić potrzebę indoktrynacji. Przyświecała mi zatem potrzeba zrozumienia źródeł recydywy komunistycznej utopii, jej kompletna odporność na fakty, a zarazem zdolność infekowania kolejnych pokoleń artystów. Ostatecznie u progu lat pięćdziesiątych trudno było mieć wątpliwości co do monstrualnej kłamliwości i tandety socrealizmu, a jednak znalazły się legiony pisarzy, gotowych oddać mu swe pióra.
Interesując się więc tą stroną rzeczy, równocześnie jednak jakby „drugą ręką” pisałem także szkice o ucieczkach od takiej właśnie zinstrumentalizowanej Atlantydy - o aktach sprzeciwu wobec jej widmowej atrakcyjności, o wysokiej cenie za okopanie się w oporze, wreszcie o pokrętnych strategiach „myślącej trzciny”. I zapewne nadal uprawiałbym tę egzegetyczną dwupolówkę, gdyby nie interwencja nieobliczalnego życia, czyli arterioskleroza komunistycznego systemu, która spowodowała jego totalny zator, a w krótki czas potem kompletny rozkład funkcji. Oto bowiem w niewiarygodnie krótkim czasie okazało się, że gdy zanika karmicielska zdolność reżimu oraz wypadają mu zęby, wyczerpuje się również inspiracyjna żyła iluzji, pisarze (bo politycy bywają bardziej wytrwali) odwracają się od jej ikonicznych źródeł, wypierają się dotychczasowych fascynacji, często wręcz nie przyjmują do wiadomości prawdziwego sensu swoich niedawnych utworów. Rozsypywaniu się „przodującego systemu” – co dziś widać już szalenie wyraźnie - towarzyszyła bowiem gwałtowna erozja zbiorowej pamięci. W ciągu kilkunastu lat PRL, a wraz z nim wszystkie jego fatamorgany (zarówno własne, jak i odziedziczone po radzieckim imperium) nawet dla swych promotorów i luminarzy stały się wspomnieniem na tyle przykrym i dwuznacznym, że uruchomili niewiarygodnie bogaty system wmówień, dysymulacji, samooszustw i mitów. Nie jest to, rzecz jasna, zjawisko zaskakujące oraz nowe, choć oglądane na żywo robi piorunujące wrażenie, ponieważ temu procesowi spychania faktów w odmęty zapomnienia przez byłych konstruktorów i administratorów systemu towarzyszy równie żywiołowy proces wypierania ich z pamięci tych, którzy byli przedmiotem, a często wręcz ofiarami niemal półwiekowego eksperymentu socjalnego. Potwierdzają to analizy wszystkich ośrodków badania opinii społecznej w kraju: oto na naszych oczach odbywa się gigantyczny proces odkształcania się pamięci zbiorowej, wręcz falsyfikacji obrazu życia pod komunizmem. Zjawisku temu towarzyszy równie silna blokada świadomości pokoleń urodzonych u jego schyłku, a zatem w latach stanu wojennego. Można powiedzieć więc, że mamy do czynienia ze świadomym oraz podświadomym odrzuceniem wszystkiego, co łączyło się z tą epoką.
I właśnie wtedy, przyglądając się tej niewiarygodnej amnezji zbiorowej (nie ukrywam, iż z przykrością), zrozumiałem, że ona właśnie określa ostatecznie sens moich zapisków i dopisuje tytułowi książki dodatkowe znaczenie. „Szuflada z Atlantydy” to zatem również szkice o literaturze czasów, w których kształtowało się i przebiegało moje życie, co miało miejsce niemalże wczoraj, a jednak już w tej chwili pokrywających się mętną i burą, z każdym rokiem głębszą wodą zapomnienia. A zatem i ja żyłem na Atlantydzie, zajmując się jej chimerami. Nie był to zapewne czas przesadnie szczęśliwy, ale odczuwam wyraźną przykrość na myśl, że z pamięcią o tych czasach można zrobić n`importe quoi. Może więc właśnie dlatego przestał mi być obojętny los tych szkiców z przeszłości i postanowiłem oddać je do druku w nadziei, że może przyczynia się jakoś do tego, by kiedyś nie pomylono wszystkiego ze wszystkim, licząc orły między wrony i wsadzając do jednego worka tych, którzy trzymali się dworu z tymi, którzy męczyli się w czyśćcu lub zstąpili na dno piekła. Niewiele w tym względzie można co prawda zrobić, ale skoro ocalała mi właśnie ta jedna stara szuflada, a ja dziwnym trafem nie wrzuciłem jej swojego czasu wraz z zawartością do pieca, to chyba właśnie teraz należy wysuszyć, rozprostować, a następnie odcyfrować odnalezione w niej kartki.
ze wstępu do książki
Każdy kto widział spektakularne przejście dwóch wielkich powodzi przez miasta europejskie w latach 1997 i 2002, posiada elementarne przynajmniej wyobrażenie jak mogłaby wyglądać wynurzona z odmętów Atlantyda. Nie byłaby to na pewno kraina zachęcającą do archeologicznych studiów. Nadzieje na kontemplację urody odsłoniętego nagle podmorskiego pejzażu lub studiowanie form życia dawnej cywilizacji to naiwne iluzje, gdyż naszym oczom ukazałby się pejzaż posępny i przerażający, jak ten, który pamiętamy z naszych ulic i domów po przewaleniu się przez nie wielkiej, burej, niszczycielskiej wody.
Nie da się zapomnieć tych wielkich stosów zniszczonego dobra, piętrzących się na wszystkich ulicach rozłażących się mebli, cuchnących materacy, zwalisk rozmokłych książek z rozłażącymi się grzbietami i skręconymi kartkami, zaplamionych brunatną mazią dywanów, chodników, kołder, narzut i koców, zżartych przez rdzę urządzeń, narzędzi i mechanizmów. Jeszcze niedawno stanowiły ozdobę salonów, sypialni i bibliotek, budząc zrozumiałą dumę właścicieli, a teraz piętrzyły się w monstrualnych, surrealistycznych kłębowiskach, zlepione brudną, cuchnąca breją. Posępna i odrażająca archeologia zniszczenia. Nawet kloszardzi i śmieciarze bez przekonania, jakby tylko z rutyny przeczesywali te stosy zniszczonych sprzętów i maneli metalowymi hakami, bardziej licząc na pomyłkę zdesperowanych właścicieli niż na szansę przywrócenia ich do pierwotnej funkcji. Doprawdy, wystarczy tylko kilka takich obrazów, by uprzytomnić sobie jak mało przyjemne mogłoby być brodzenie wśród resztek Atlantydy.
Skąd – chciałoby się zapytać - taka asocjacja w odniesieniu do kilkunastu szkiców, mówiących o rzeczach na pozór tak różnych jak wariackie futurystyczne happeningi, rojenia awangardzistów o proletariackim raju czy rozterki sumienia w paktach z cenzurą; dlaczego z taką siłą narzuca się ona przy lekturze rozważań o marzeniach o niewinności, śnionych przez szykujących się do akcji konspiratorów, o beznadziejnych próbach przechytrzenia socrealizmu, o skomplikowanych przemianach literatury emigracyjnej i jej walkach z traumą wygnańca, o sposobach uzależniania zagranicznych tłumaczy od komunistycznych władz, o wędrówkach podwileńskiego wygnańca po czyśćcu PRL-u, o przeprawie żydowskiego Hioba przez piekło sowieckich obozów i udrękę kalectwa w Ziemi Świętej, o fascynacjach utworami, których nikt nie napisał i wreszcie o beznadziejnych romansach pisarzy z mediami? Metafory z natury swojej nie lubią wprawdzie objaśnień i blakną, gdy próbuje się je tłumaczyć lub wyłuskać z tego błysku niezwykłości, który spina nagle ze sobą obrazy zrodzone w różnych i obcych sobie światach, ale pewnie też nie zaszkodzi im czasem odrobina jasności.
Wyobrażenie szuflady, ukrywającej pieczołowicie gromadzone manuskrypty w nadziei na lepsze czasy, nie ma oczywiście w sobie błysku świeżości i słusznie stało się obiegową, sfrazeologizowaną w polszczyźnie figurą dorobku, który – zapobiegliwie gromadzony na lepsze czasy – okazuje się po latach wartością boleśnie zdezaktualizowaną, nikomu już niepotrzebną. Wydobyty na światło dzienne zbyt późno, ujawnia brak zainwestowanej weń siły i świeżości, jakby nie mógł w pełni istnieć bez tego, co powołało go do istnienia, mimo iż tym impulsem był często gniew, bunt, gorycz lub poczucie niemożności wolnej artykulacji myśli. W ten sposób teksty chronione, w jak najlepszej intencji, przed konfrontacją ze światem, zdradzają nagle swoich twórców i ujawniają okrutną prawdę o sile przypisania badacza do swojej epoki, a także jałowości najbardziej nawet szlachetnego gadania do ściany. Nie przypadkiem tak często w dwudziestym wieku po upadku totalitarnych reżimów szuflady okazywały się na ogół puste. W rzeczywistości nie były one zapewne puste, bo zapełniały je stosy zapisanego ludzkimi myślami papieru, lecz jednak nagle okazywało się, że brakuje im właściwego kontekstu, partnera i przestrzeni do dialogu, że nowy horyzont spraw i doświadczeń zdumiewająco szybko zamknął obrachunki z przeszłością, o której wszyscy chcieli jak najszybciej zapomnieć. Jedni z powodu nieczystego sumienia, drudzy z potrzeby zrzucenia z siebie przykrej traumy lub poczucia zbrukania. I tak teksty z szuflady stawały się nagle przykrym skowytem przeszłości, nieproduktywnymi aktami duchowej rewindykacji, rozpamiętywaniem dawnych ran, rodzajem smutnego sabatu z nikogo już nie obchodzącymi, spłowiałymi demonami, z których wyciekł gdzieś trucicielski jad. Spoglądając na te grube setki pracowicie zapisanych przed laty własną ręką stron, i czując w jak wybuchowy sposób miesza się we mnie przywiązanie do własnej pracy z autodestrukcyjną, niszczycielską goryczą, mam w zasadzie pewność, że tak właśnie pustoszeją szuflady, gdy przewraca się karta epok. Wydobyte z nich zbyt późno teksty, zwłaszcza wtedy, gdy zabliźniały się rany zniewolenia, tak głęboko zapewne frustrowały swoich autorów, że dzieliły los swoich czasów – przepadały w czarnej dziurze niebytu, którym bywał nieraz najbliższy pojemnik na śmiecie, domowy piec lub ogródkowe ognisko.
Dlaczego więc tak się nie stało również z tymi tekstami? Ze zwykłego pośpiechu: zbyt wiele rzeczy działo się w ostatnich latach, by był czas myszkować wśród zwałów teczek z papierami. Odkrywane dopiero dziś, sprawiają mniejszą już przykrość, uświadamiają bowiem złożoność, wręcz dziwność związku piszącego z rzeczywistością i literaturą swoich czasów, a zarazem uprzytomniają cenę postaw ewazyjnych. Szkice te w istocie pisane były na ogół jeszcze w czasach PRL-u, ale jedne zostały zarzucone z braku wiary, że ktokolwiek je wydrukuje (zarówno z powodu tematyki jak i wielkości), drugie zostały opublikowane, ale nie dopowiedziały rzeczy do końca, bo stanął im w gardle knebel autocenzury, inne „przeleżały się”, gdyż posługiwały się łamańcami logicznymi, chcąc wyartykułować w sposób strawny dla cenzury to, co w ogóle nie powinno się znaleźć na jej stole, jeszcze inne wreszcie mozolnie odkrywały przestrzenie wolności, lecz zbyt długo przetrzymywane „na lepsze czasy” przegapiły swoje „pięć minut”, więc zostały zdyskontowane, a ich rewelacje stały się historycznoliterackim elementarzem. Nie warto chyba szczegółowo opowiadać ich losów, bo w nich samych (zarówno w języku, jak i w sposobie rozumowania) ukrywa się ich własna historia. Niektóre w wersji przykrojonej i adaptowanej do ówczesnych norm drukowalności ujrzały światło dzienne w prasie naukowej lub literackiej, niektóre ukazały się poza państwowym obiegiem lub na emigracji (niemal zawsze w szalenie skrótowej postaci), inne jeszcze nigdy nie opuściły – z różnych zresztą, nie tylko politycznych powodów - szuflady.
Te szkice, z których tylko część postanowiłem ewakuować, miały stanowić swoistą opowieść, ilustrowaną dziejami różnych autorów i ich dzieł, powstałych w dwudziestym wieku w Polsce, pokazującą jak dalece niszczącą dla literatury była każda próba flirtu z ideologią totalitarną, jak dwuznaczne konsekwencje artystyczne i moralne rodziły wszelkie mariaże poezji z polityką (nawet wtedy, gdy pozostawał jeszcze obszar wolności), jak trudne było tworzenie w sztuce „stref chronionych” przed systemami przemocy (np. poezja okupacyjna, literatura emigracyjna), jak ciężkim brzemieniem potrafiła stać się dla artysty postawa odrzucenia, przeradzając się niejednokrotnie nawet w przekleństwo losu, wreszcie jak mało godnym zaufania instrumentem obrony tożsamości artysty przed naciskiem mitologii zbiorowych bywa własny talent. Jak wspomniałem, nie wszystkie spoczywające w tej szufladzie szkice nadawały się do wydobycia na światło dzienne. Niektóre z nich zbyt mocno bowiem obciążone były pokrętnością myślenia i kazuistyką logiczną, charakterystyczną dla epoki dogasającego (choć na tyle krzepkiego, by ufundować jeszcze swojemu społeczeństwu stan wojenny) komunizmu. W tym sensie tytuł jest więc na pewno metaforą iście popowodziowego pejzażu, jaki ukazał się moim oczom, gdy pewnego dnia spojrzałem w głąb wypełnionej maszynopisami teczki (bo nie była nią nigdy tytułowa szuflada) z napisem „Atlantyda”. Ich pierwsza po latach lektura była mieszaniną zdumienia, zgrozy, sentymentu i żalu. Zapewne te uczucia nie mogły być inne. Spoglądałem ostatecznie na pamiątki wydobyte z dna, na którym legła największa, a zarazem najbardziej zbrodnicza iluzja minionego wieku.
Rzecz jednak ciekawa: o ile obraz metaforyczny szuflady narzucał się sam, już choćby jako wizualizacja pewnego typu – dość skomplikowanej - formy emigracji wewnętrznej oraz wynikającej z niej decyzji pozbawienia własnych tekstów praw do publicznego osądu „widzialnego świata”, o tyle jej atlantydowy rodowód objawił mi się dość późno, niekoniecznie nawet wtedy, gdy przez mój rodzinny Wrocław przeszła powódź stulecia, choć właśnie wtedy widziałem całe sterty porzuconych szuflad – spaczonych, rozklejonych, wypełnionych rozmokniętymi papierzyskami. Zapewne działo się tak dlatego, że u zarania tych moich analitycznych prób tkwiło silnie zainteresowanie zwodniczymi utopiami komunizmu w okresie dwudziestolecia międzywojennego oraz w latach PRL-u (np. futurystyczna utopia sztuki i cywilizacji, socrealistyczna wersja science fiction). Była to zatem pokusa studiowania wyobrażeń snutych przez niebezpiecznych fantastów, którzy przy pomocy literatury rysowali kontur jakiejś nowej wspaniałej rzeczywistości, obiecującej miraże sprawiedliwości socjalnej, cywilizacyjnego dosytu, powszechnego szczęścia i klasowych zadośćuczynień. W jakiś sposób poruszała mnie ich siła ekspresji, całkowicie zresztą rozbieżna z estetyczną atrakcyjnością, zdolna popychać „inżynierów jutra” ku autentycznym urzeczywistnieniom. Pozwalała artystom konstruować obrazy takiego świata często wbrew elementarnej logice, wiedzy o świecie i znajomości mechaniki przeradzania się utopii w antyutopię. Intrygowała mnie zapewne ich determinacja i bezwzględność, z jaką gotowi byli skreślić swój świat, kompletnie zatracić wzrok i wmówić sobie lub innym kompletnie utopijną, wręcz sprzeczną ze „szkiełkiem i okiem” chimerę. Moja uwaga skupiała się więc początkowo na takiej właśnie Atlantydzie - groźnej i demonicznej, wskrzeszanej po to, by jej zwodniczą fatamorganą uzasadnić potrzebę indoktrynacji. Przyświecała mi zatem potrzeba zrozumienia źródeł recydywy komunistycznej utopii, jej kompletna odporność na fakty, a zarazem zdolność infekowania kolejnych pokoleń artystów. Ostatecznie u progu lat pięćdziesiątych trudno było mieć wątpliwości co do monstrualnej kłamliwości i tandety socrealizmu, a jednak znalazły się legiony pisarzy, gotowych oddać mu swe pióra.
Interesując się więc tą stroną rzeczy, równocześnie jednak jakby „drugą ręką” pisałem także szkice o ucieczkach od takiej właśnie zinstrumentalizowanej Atlantydy - o aktach sprzeciwu wobec jej widmowej atrakcyjności, o wysokiej cenie za okopanie się w oporze, wreszcie o pokrętnych strategiach „myślącej trzciny”. I zapewne nadal uprawiałbym tę egzegetyczną dwupolówkę, gdyby nie interwencja nieobliczalnego życia, czyli arterioskleroza komunistycznego systemu, która spowodowała jego totalny zator, a w krótki czas potem kompletny rozkład funkcji. Oto bowiem w niewiarygodnie krótkim czasie okazało się, że gdy zanika karmicielska zdolność reżimu oraz wypadają mu zęby, wyczerpuje się również inspiracyjna żyła iluzji, pisarze (bo politycy bywają bardziej wytrwali) odwracają się od jej ikonicznych źródeł, wypierają się dotychczasowych fascynacji, często wręcz nie przyjmują do wiadomości prawdziwego sensu swoich niedawnych utworów. Rozsypywaniu się „przodującego systemu” – co dziś widać już szalenie wyraźnie - towarzyszyła bowiem gwałtowna erozja zbiorowej pamięci. W ciągu kilkunastu lat PRL, a wraz z nim wszystkie jego fatamorgany (zarówno własne, jak i odziedziczone po radzieckim imperium) nawet dla swych promotorów i luminarzy stały się wspomnieniem na tyle przykrym i dwuznacznym, że uruchomili niewiarygodnie bogaty system wmówień, dysymulacji, samooszustw i mitów. Nie jest to, rzecz jasna, zjawisko zaskakujące oraz nowe, choć oglądane na żywo robi piorunujące wrażenie, ponieważ temu procesowi spychania faktów w odmęty zapomnienia przez byłych konstruktorów i administratorów systemu towarzyszy równie żywiołowy proces wypierania ich z pamięci tych, którzy byli przedmiotem, a często wręcz ofiarami niemal półwiekowego eksperymentu socjalnego. Potwierdzają to analizy wszystkich ośrodków badania opinii społecznej w kraju: oto na naszych oczach odbywa się gigantyczny proces odkształcania się pamięci zbiorowej, wręcz falsyfikacji obrazu życia pod komunizmem. Zjawisku temu towarzyszy równie silna blokada świadomości pokoleń urodzonych u jego schyłku, a zatem w latach stanu wojennego. Można powiedzieć więc, że mamy do czynienia ze świadomym oraz podświadomym odrzuceniem wszystkiego, co łączyło się z tą epoką.
I właśnie wtedy, przyglądając się tej niewiarygodnej amnezji zbiorowej (nie ukrywam, iż z przykrością), zrozumiałem, że ona właśnie określa ostatecznie sens moich zapisków i dopisuje tytułowi książki dodatkowe znaczenie. „Szuflada z Atlantydy” to zatem również szkice o literaturze czasów, w których kształtowało się i przebiegało moje życie, co miało miejsce niemalże wczoraj, a jednak już w tej chwili pokrywających się mętną i burą, z każdym rokiem głębszą wodą zapomnienia. A zatem i ja żyłem na Atlantydzie, zajmując się jej chimerami. Nie był to zapewne czas przesadnie szczęśliwy, ale odczuwam wyraźną przykrość na myśl, że z pamięcią o tych czasach można zrobić n`importe quoi. Może więc właśnie dlatego przestał mi być obojętny los tych szkiców z przeszłości i postanowiłem oddać je do druku w nadziei, że może przyczynia się jakoś do tego, by kiedyś nie pomylono wszystkiego ze wszystkim, licząc orły między wrony i wsadzając do jednego worka tych, którzy trzymali się dworu z tymi, którzy męczyli się w czyśćcu lub zstąpili na dno piekła. Niewiele w tym względzie można co prawda zrobić, ale skoro ocalała mi właśnie ta jedna stara szuflada, a ja dziwnym trafem nie wrzuciłem jej swojego czasu wraz z zawartością do pieca, to chyba właśnie teraz należy wysuszyć, rozprostować, a następnie odcyfrować odnalezione w niej kartki.
ze wstępu do książki
Rozdarta kurtyna.
Rozdarta kurtyna. Rozważania nie tylko o teatrze.
Tom rozmów z Kazimierzem Braunem – jednym z najwybitniejszych współczesnych reżyserów teatralnych, od 1984 r. zamieszkałym i tworzącym w USA. Książka składa się z siedmiu części: I. „Poza marginesem”; II. „Między klasyką a nowatorstwem”; III. „Budowanie teatru”; IV. „Sztuka demontażu”; V. „Dżuma w mieście”; VI. „Drugi brzeg”; VII. „To był tylko teatr”.
Rozmowy z Braunem odsłaniają kolejne etapy jego życia i pracy artystycznej w komunistycznej Polsce: dramatyczne losy ziemiańskiej rodziny po wojnie i w latach stalinowskich, okres artystycznej inicjacji, widzianej na tle gier środowiskowych i przemian politycznych, historię budowania dwóch kolejnych zespołów teatralnych (okres dyrekcji w Teatrze im. J. Osterwy w Lublinie i Teatru Współczesnego we Wrocławiu), mechanizmy świadomego niszczenia przez władze partyjne teatru polskiego w okresie stanu wojennego, wyrzucenie z pracy i rozbicie zespołu przez administrację stanu wojennego po głośnej inscenizacji „Dżumy” A. Camusa (aktualizującej atmosferę wojskowego zamachu w Polsce), okres pracy w USA (analiza sytuacji emigranta i teatru amerykańskiego), rozważania o „filozofii” teatru.
Tom rozmów z Kazimierzem Braunem – jednym z najwybitniejszych współczesnych reżyserów teatralnych, od 1984 r. zamieszkałym i tworzącym w USA. Książka składa się z siedmiu części: I. „Poza marginesem”; II. „Między klasyką a nowatorstwem”; III. „Budowanie teatru”; IV. „Sztuka demontażu”; V. „Dżuma w mieście”; VI. „Drugi brzeg”; VII. „To był tylko teatr”.
Rozmowy z Braunem odsłaniają kolejne etapy jego życia i pracy artystycznej w komunistycznej Polsce: dramatyczne losy ziemiańskiej rodziny po wojnie i w latach stalinowskich, okres artystycznej inicjacji, widzianej na tle gier środowiskowych i przemian politycznych, historię budowania dwóch kolejnych zespołów teatralnych (okres dyrekcji w Teatrze im. J. Osterwy w Lublinie i Teatru Współczesnego we Wrocławiu), mechanizmy świadomego niszczenia przez władze partyjne teatru polskiego w okresie stanu wojennego, wyrzucenie z pracy i rozbicie zespołu przez administrację stanu wojennego po głośnej inscenizacji „Dżumy” A. Camusa (aktualizującej atmosferę wojskowego zamachu w Polsce), okres pracy w USA (analiza sytuacji emigranta i teatru amerykańskiego), rozważania o „filozofii” teatru.
Ostatnia wileńska plejada.
Ostatnia wileńska plejada. Szkice o poezji kręgu Żagarów
Monografia wileńskiej grupy poetyckiej Żagary, opublikowana w 1991 roku w wydawnictwie PEN w Warszawie, stanowiąca skróconą o połowę wersję 970-stronicowej rozprawy doktorskiej, obronionej w 1982 roku. Podpisana do druku w Wydawnictwie Literackim na publikację czekała aż 9 lat, co stało się możliwe dopiero po przyznaniu Cz. Miłoszowi, który był jej centralną postacią, nagrody Nobla i zdjęciu z niego zapisu cenzorskiego.
Książka przedstawia wszystkie etapy rozwoju (od 1927 do 1945 roku) głównych indywidualności tworzących plejadę, a także intelektualny wkład mniej znanych postaci zespołu „Żagarów”: Henryka Dembińskiego, Stefana Jędrychowskiego, Józefa Maślińskiego. Rozdział pierwszy, „Już nic, to tylko stoi obłok nad Sekcją Twórczości Oryginalnej” przedstawia atmosferę kulturalną i polityczną międzywojennego Wilna; drugi, pt. „Strategia Żagarów” przynosi interpretację społeczno-artystycznego programu tej grupy; kolejne przynoszą analizy twórczości najwybitniejszych poetów tej formacji poetyckiej: „Ostatni bard Wielkiego Księstwa” - Teodora Bujnickiego; „Profecja i kronika” - Aleksandra Rymkiewicza; „Największy poeta miasta Lidy” - Jerzego Putramenta; „Muzyka zodiaków, zjawisk i cyfr” - Jerzego Zagórskiego; „Ład dojrzały do katastrofy czy katastrofa dojrzała do ładu” - Czesława Miłosza (ten ogromny rozdział składa się z trzech części: „Czarny Ariel poezji społecznej”, „Apokalipsa według Czesława Miłosza”, „Poezja w dzień końca świata”). Książka ta jest najszerszym i najpełniejszym analitycznie opisem poezji katastrofistów wileńskich.
Monografia wileńskiej grupy poetyckiej Żagary, opublikowana w 1991 roku w wydawnictwie PEN w Warszawie, stanowiąca skróconą o połowę wersję 970-stronicowej rozprawy doktorskiej, obronionej w 1982 roku. Podpisana do druku w Wydawnictwie Literackim na publikację czekała aż 9 lat, co stało się możliwe dopiero po przyznaniu Cz. Miłoszowi, który był jej centralną postacią, nagrody Nobla i zdjęciu z niego zapisu cenzorskiego.
Książka przedstawia wszystkie etapy rozwoju (od 1927 do 1945 roku) głównych indywidualności tworzących plejadę, a także intelektualny wkład mniej znanych postaci zespołu „Żagarów”: Henryka Dembińskiego, Stefana Jędrychowskiego, Józefa Maślińskiego. Rozdział pierwszy, „Już nic, to tylko stoi obłok nad Sekcją Twórczości Oryginalnej” przedstawia atmosferę kulturalną i polityczną międzywojennego Wilna; drugi, pt. „Strategia Żagarów” przynosi interpretację społeczno-artystycznego programu tej grupy; kolejne przynoszą analizy twórczości najwybitniejszych poetów tej formacji poetyckiej: „Ostatni bard Wielkiego Księstwa” - Teodora Bujnickiego; „Profecja i kronika” - Aleksandra Rymkiewicza; „Największy poeta miasta Lidy” - Jerzego Putramenta; „Muzyka zodiaków, zjawisk i cyfr” - Jerzego Zagórskiego; „Ład dojrzały do katastrofy czy katastrofa dojrzała do ładu” - Czesława Miłosza (ten ogromny rozdział składa się z trzech części: „Czarny Ariel poezji społecznej”, „Apokalipsa według Czesława Miłosza”, „Poezja w dzień końca świata”). Książka ta jest najszerszym i najpełniejszym analitycznie opisem poezji katastrofistów wileńskich.
Uwięziony w śmierci.
Uwięziony w śmierci. O twórczości Tadeusza Gajcego
Monografia twórczości najwybitniejszego - obok K.K. Baczyńskiego i T. Borowskiego - pisarza polskiego okresu wojny i okupacji. Ta szczupła książka (ok. 200 stron) jest skróconą drastycznie wersją rozprawy habilitacyjnej (ok. 450 stron). Stanowi pierwszą próbę całościowego opisu życia i twórczości tego legendarnego, poległego w czasie powstania warszawskiego, przedstawiciela pokolenia Kolumbów. Rozdział pierwszy, „Los w płomieniu”, rekonstruuje biografię pisarza, wnosząc zupełnie nowe elementy do okoliczności jego śmierci; drugi, pt. „Cień Konfederacji”, przynosi rozważania na temat programu i działalności ultraprawicowej organizacji podziemnej Konfederacja Narodu, której członkiem był poeta; trzeci, „Język niedojrzałości”, stanowi analizę jego juweniliów, „Wiersze niewymierne” z kolei interpretację cyklu rozproszonych i wydobytych z rękopisów wierszy pisarza. Partię centralną książki stanowią dwa obszerne rozdziały: „Egzorcyzmowanie świata” oraz „Uwięziony w śmierci”, poświęcone najważniejszym zbiorom poetyckim Gajcego – „Widmom” i „Gromowi powszedniemu”. Tom dopełniają rozdziały przynoszące analizę utworów dramatycznych: „Misterium o nadziej i zagładzie” oraz „Imiona lęku”.
Monografia twórczości najwybitniejszego - obok K.K. Baczyńskiego i T. Borowskiego - pisarza polskiego okresu wojny i okupacji. Ta szczupła książka (ok. 200 stron) jest skróconą drastycznie wersją rozprawy habilitacyjnej (ok. 450 stron). Stanowi pierwszą próbę całościowego opisu życia i twórczości tego legendarnego, poległego w czasie powstania warszawskiego, przedstawiciela pokolenia Kolumbów. Rozdział pierwszy, „Los w płomieniu”, rekonstruuje biografię pisarza, wnosząc zupełnie nowe elementy do okoliczności jego śmierci; drugi, pt. „Cień Konfederacji”, przynosi rozważania na temat programu i działalności ultraprawicowej organizacji podziemnej Konfederacja Narodu, której członkiem był poeta; trzeci, „Język niedojrzałości”, stanowi analizę jego juweniliów, „Wiersze niewymierne” z kolei interpretację cyklu rozproszonych i wydobytych z rękopisów wierszy pisarza. Partię centralną książki stanowią dwa obszerne rozdziały: „Egzorcyzmowanie świata” oraz „Uwięziony w śmierci”, poświęcone najważniejszym zbiorom poetyckim Gajcego – „Widmom” i „Gromowi powszedniemu”. Tom dopełniają rozdziały przynoszące analizę utworów dramatycznych: „Misterium o nadziej i zagładzie” oraz „Imiona lęku”.
Historia nie byle jaka o...
Historia nie byle jaka o dziejach dzielnego Chluptaka
Wierszowany utwór dla dzieci i młodzieży, opubl. w 1991 r. wydawnictwie „Aneks” (Londyn). Stanowi on próbę przetransponowania na grunt literatury dziecięcej tradycji poematu heroikomicznego (Puszkin, Krasicki, Brzechwa). Fabularny schemat utworu nawiązuje do popularnych w baśniach wątków o niepozornym, lecz dzielnym wybawicielu królestwa, który w nagrodę za zwycięstwo nad wrogami otrzymuje rękę królewny. Bajka, realizując klasyczny dla swojego gatunku model fabularny, uzupełnia go o plan aktualizujący (totalitarne porządki królestwa, zatracanie poczucia realizmu przez władze, kult słowa itp.).
Głównym przesłaniem utworu jest apel o tolerancję i respekt dla odmienności (bohater jest stworem ni to ludzkim, ni zwierzęcym). Całość została zrealizowana w konwencji przygodowo-humorystycznej, zarówno na płaszczyźnie opisu, akcji, jak i samego języka, momentami wkraczającego w konwencję pastiszu i parodii. Ze względu na uruchomione w tym utworze gry intertekstualne, literaturoznawcy określają „Historię...” jako „bajkę dla dzieci z wyższym wykształceniem” (K. Ożóg, R. Waksmund).
Wierszowany utwór dla dzieci i młodzieży, opubl. w 1991 r. wydawnictwie „Aneks” (Londyn). Stanowi on próbę przetransponowania na grunt literatury dziecięcej tradycji poematu heroikomicznego (Puszkin, Krasicki, Brzechwa). Fabularny schemat utworu nawiązuje do popularnych w baśniach wątków o niepozornym, lecz dzielnym wybawicielu królestwa, który w nagrodę za zwycięstwo nad wrogami otrzymuje rękę królewny. Bajka, realizując klasyczny dla swojego gatunku model fabularny, uzupełnia go o plan aktualizujący (totalitarne porządki królestwa, zatracanie poczucia realizmu przez władze, kult słowa itp.).
Głównym przesłaniem utworu jest apel o tolerancję i respekt dla odmienności (bohater jest stworem ni to ludzkim, ni zwierzęcym). Całość została zrealizowana w konwencji przygodowo-humorystycznej, zarówno na płaszczyźnie opisu, akcji, jak i samego języka, momentami wkraczającego w konwencję pastiszu i parodii. Ze względu na uruchomione w tym utworze gry intertekstualne, literaturoznawcy określają „Historię...” jako „bajkę dla dzieci z wyższym wykształceniem” (K. Ożóg, R. Waksmund).
Już tylko sen
Tom poezji, opubl. w 1990 r. w wydawnictwie „Aneks” (Londyn), zawierający wiersze z okresu stanu wojennego i lat 1981-1986. Składa się z trzech cykli poetyckich: „Przebudzenie z miłości”, „Już tylko sen”, „Listy do żywych i umarłych”. Część pierwsza prezentuje tragiczną sytuację podmiotu, zmagającego się z psychicznymi i moralnymi skutkami romansu z diabłem (ukrytego pod postacią kobiecą), nie potrafiącego się otrząsnąć z szoku stanu wojennego, wybierającego postawę izolacjonizmu.
Część druga stanowi zestaw utworów, podejmujących rozważania filozoficzne i historiozoficzno-moralne, osnute na ogół wokół postaci filozofów i pisarzy, niekiedy realnych wydarzeń i sytuacji. Trzecia z kolei podejmuje bolesny dyskurs na temat stosunku człowieka wobec śmierci, jej wszechobecności w życiu ludzkim, podległości przemijaniu. Większość z nich ustylizowana jest na listy do osób żywych i zmarłych. Tak jak w całości tomu konwencja realistyczna spaja się tu nieodróżnialnie z oniryczną.
Część druga stanowi zestaw utworów, podejmujących rozważania filozoficzne i historiozoficzno-moralne, osnute na ogół wokół postaci filozofów i pisarzy, niekiedy realnych wydarzeń i sytuacji. Trzecia z kolei podejmuje bolesny dyskurs na temat stosunku człowieka wobec śmierci, jej wszechobecności w życiu ludzkim, podległości przemijaniu. Większość z nich ustylizowana jest na listy do osób żywych i zmarłych. Tak jak w całości tomu konwencja realistyczna spaja się tu nieodróżnialnie z oniryczną.
Rozmowy ze Stanisławem Lemem
Obszerny, liczący ok. 400 stron tom rozmów ze Stanisławem Lemem – jednym z najwybitniejszych współczesnych pisarzy polskich, światowej sławy klasykiem science fiction, powstały pomiędzy listopadem 1981 roku a sierpniem roku 1982, opublikowany w 1987 roku w Wydawnictwie Literackim (Kraków). Przekład niemiecki pt. „Lem über Lem. Gespräche“ ukazał się o rok wcześniej (1986) w wydawnictwie Insel Verlag (Frankfurt am Main). Książka składa się z 9 rozdziałów: „Czas nie całkiem utracony”, „W pajęczej sieci książek”, „O Golemie osobno”, „Rozczarowania filmowe”, „Gusta i dysgusta”, „Księga skarg i wniosków”, „W cywlizacyjnej jamie”, „Wyjaśniać świat”, „Pasja filozofowania”.
Ta klasyczna już rozmowa-rzeka, łącząca gawędziarską swadę z prawdziwie naukową głębią penetracji, jest pasjonującą i barwną opowieścią o życiowych losach i artystycznej drodze Stanisława Lema, o jego miejscu w polskiej i światowej literaturze; przynosi rozważania na temat współczesnej sytuacji nauki i kultury oraz miejsca człowieka w tworzonej przez niego cywilizacji; roztrząsa podstawowe kwestie polityczne i społeczne, jakie stawia przed nami wrzący jak lawa świat; pragnie zgłębić tajemnice kosmosu i prawa, jakie nim rządzą; rozważa możliwości i ograniczenia poznawcze istoty ludzkiej; formułuje filozoficzną diagnozę aktualnego dorobku myślowego i kulturowego ludzkości. Książka ta jest pierwszą próbą sumy Stanisława Lema. Jej uzupełnienie o wycięte przez cenzurę wątki polityczne oraz analizę sytuacji świata i nauki w późniejszym ćwierćwieczu dokonane zostało w drugim wydaniu rozmów z 2002 roku pt. „Tako rzecze Lem”.
Ta klasyczna już rozmowa-rzeka, łącząca gawędziarską swadę z prawdziwie naukową głębią penetracji, jest pasjonującą i barwną opowieścią o życiowych losach i artystycznej drodze Stanisława Lema, o jego miejscu w polskiej i światowej literaturze; przynosi rozważania na temat współczesnej sytuacji nauki i kultury oraz miejsca człowieka w tworzonej przez niego cywilizacji; roztrząsa podstawowe kwestie polityczne i społeczne, jakie stawia przed nami wrzący jak lawa świat; pragnie zgłębić tajemnice kosmosu i prawa, jakie nim rządzą; rozważa możliwości i ograniczenia poznawcze istoty ludzkiej; formułuje filozoficzną diagnozę aktualnego dorobku myślowego i kulturowego ludzkości. Książka ta jest pierwszą próbą sumy Stanisława Lema. Jej uzupełnienie o wycięte przez cenzurę wątki polityczne oraz analizę sytuacji świata i nauki w późniejszym ćwierćwieczu dokonane zostało w drugim wydaniu rozmów z 2002 roku pt. „Tako rzecze Lem”.
Pół wieku czyśćca
„Pół wieku czyśćca”, czyli rozmowy z Tadeuszem Konwickim powstały na przełomie wiosny i lata 1984 roku jako efekt kilku długich spotkań, zarejestrowanych na taśmie magnetofonowej. Początkowo celem obu rozmówców było stworzenie zapisu archiwalnego, który mógłby służyć w jako dokument historycznoliteracki, ponieważ pisarz od wielu lat pozostawał na marginesie oficjalnego życia, wyeliminowany przez komunistyczne władze z obiegu literackiego, odsunięty od produkcji filmowej, nieobecny w programach szkolnych i akademickich, usunięty z księgarń, radia, telewizji, encyklopedii i słowników.
W tamtym momencie, w Polsce skutej przez stan wojenny, wydawało się nawet, że z czasem wojskowo-policyjnej władzy uda się sparaliżować opozycję, a pisarze drukujący w podziemiu zostaną całkowicie izolowani od społeczeństwa. Pomysł zatem naszych rozmów był zatem aktem niezgody na wyprowadzenie Konwickiego i jego książek oraz filmów z żywego obiegu kultury, próbą przypomnienia, że – wbrew wysiłkom władz - wciąż istnieje, pisze i myśli. Już po pierwszych spotkaniach zarówno pisarz, jak i ja, nabieraliśmy przekonania, że w trakcie tych emocjonujących, często elektryzujących dyskusji rodzi się po prostu kolejna polska rozmowa-rzeka. I chociaż żaden z nas nie wyartykułował tego jasno, wraz z upływem czasu coraz większe znaczenie przywiązywaliśmy do ciągłości wątków, dramaturgii, układu materiału i dobitności argumentów. Każdy z nas, na własną rękę, realizował odrębną strategię: Konwicki – autorską, autobiograficzną i konfesyjną, ja zaś – dokumentacyjną, historycznoliteracką i dziennikarską. Tę rozbieżną grę interesów świetnie zresztą później opisał Edward Balcerzan w szkicu Konwicki i Nowicki w Przygodach człowieka książkowego. Kończąc rozmowy, obaj byliśmy przekonani, nota bene znów bez słów, że zarejestrowany na taśmach materiał powinien być natychmiast ewakuowany na papier i opublikowany jako wspólna książka, gdyż stanowi ważne podsumowanie dotychczasowej drogi twórczej Konwickiego, jego mówioną summę; gdyż wyjątkowo celnie diagnozuje nadzieje i lęki okresu rozwlekającego się stanu wojennego; gdyż padają w nim sądy i rozpoznania, które mają wagę historycznego świadectwa. Niebłahe było również przekonanie, że nawet staranne ukrycie tych taśm nie uchroni ich przed tajną policją, co nie było zresztą żadnym wyimaginowanym strachem, ponieważ niedługo po nagraniu naszych rozmów cudem tylko ocalały przed konfiskatą po włamaniu się bezpieki do mojego wynajętego na poddaszu pokoju. Tak zatem koncepcja zdeponowania materiału w uniwersyteckim archiwum w sposób naturalny ustąpiła decyzji spisania ścieżki dźwiękowej i zredagowania książki, co zajęło ok. półtora roku.
Wspominając żmudną i niewdzięczną pracę redakcyjną nad tekstem, czuję się w obowiązku oświadczyć, że Konwicki okazał się w fazie autoryzacji najskromniejszym i najlojalniejszym pisarzem, z jakim kiedykolwiek miałem do czynienia. Mając bowiem prawo dokonania wszystkich możliwych zmian w tekście, nie zmienił nawet słowa, ograniczając się wyłącznie do literówek i poprawek stylistycznych, choć są przecież w tej książce liczne miejsca, w których każdy inny pisarz dokonałby radykalnych liftingów. Konwicki wykazał nawet milczącą wyrozumiałość wobec mojego szarogęsienia się w tekście, m.in. przestawiania kolejności wątków i dopisywania pytań w celu sklejenia poprzestawianych akapitów lub dla „podbicia” dramaturgii. Wówczas wydawało mi się to rzeczą absolutnie normalną, jednak dopiero dzisiaj, 20 lat później, po opublikowaniu serii książek „rozmowowych” oraz opracowaniu sporej ilości wywiadów z pisarzami polskimi, potrafię w pełni docenić klasę Konwickiego oraz jego ujmującą niedbałość o własny wizerunek.
Książka ukazała się w 1986 roku, a zatem po dwóch latach od momentu nagrania, pod zaproponowanym przez Konwickiego tytułem, w dwóch oficynach alternatywnych równocześnie: w podziemnym „Przedświcie” oraz w emigracyjnym „Aneksie”. Za radą Konwickiego („po co mają Pana wywalić z uniwersytetu”), została opublikowana pod pseudonimem Stanisława Nowickiego, rozszyfrowanym zresztą natychmiast przez kilku literaturoznawców oraz najbliższych przyjaciół. W cztery lata później, po upadku komunizmu i cenzury, ukazała się raz jeszcze - nakładem „Interimu”. Tym razem również wyszła pod pseudonimem, co wynikało z mojej irytacji przeciwko rytuałowi „ujawniania się” autorów drukujących w niezależnym obiegu, a także z potrzeby „ukarania się” za nie opublikowanie książki w podziemiu pod własnym nazwiskiem. Dziś, po upływie tylu lat i rozszyfrowaniu pseudonimu we wszystkich słownikach i leksykonach literackich, nie ma to już najmniejszego znaczenia, więc IV wydanie ukazuje się pod moim nazwiskiem.
Szczęśliwie dla naszej książki, w grudniu 1984 roku w Studio im. Karola Irzykowskiego w WFD został zrealizowany wybitny film dokumentalny Andrzeja Titkowa Przechodzień, którego kanwą stały się rozważania Tadeusza Konwickiego przed kamerą. Z powodu swojej „niecenzuralności” nie miał szans na pokaz kinowy lub telewizyjny, a więc prezentowany był wyłącznie podziemnie, podczas pół-prywatnych projekcji. Oficjalnie został wyświetlony po raz pierwszy dopiero w listopadzie 1989 roku. Dzięki uprzejmości reżysera, przekonanego o potrzebie udostępnienia przemyśleń Konwickiego jak największej ilości odbiorców, otrzymałem od niego (całkowicie bezinteresownie!) pełny roboczy zapis ścieżki dźwiękowej wraz ze zgodą na wykorzystanie w książce. Pozwoliło to na wkomponowanie w Pół wieku czyśćca sporych partii wyznań pisarza z tego filmu. W książce zostały one oznaczone na zasadzie cytatów przy pomocy nawiasów i cudzysłowów. Za ten gest solidarności pozostaję Andrzejowi Titkowowi niezmiennie wdzięczny.
Ponieważ suchy tok książkowego dialogu nie oddawał w pełni emocjonalnych napięć, a nieraz żartobliwych lub impulsywnych reakcji obu rozmówców, wzbogaciłem tekst o zwięzłe, wtrącone w nawias komentarze, by określić ich zachowania oraz sytuacyjny kontekst.
Książka pełna jest tematycznych nawrotów, retardacji, problemowych przeskoków, dygresji, a przede wszystkim niezliczonych sprzeczności (rzeczywistych i pozornych). Korygowałem je tylko w sytuacjach koniecznych, pragnąc zachować nerwowy, kapryśny, kokieteryjny, zwodniczy, a często kontrapunktowy lub paradoksalny styl myślenia mojego Rozmówcy.
Kształt obecnego wydania nie różni się od poprzednich, mimo że książka być może wymagałaby udoskonaleń lub nawet uzupełnień na temat dwudziestolecia, które upłynęło od daty pierwszej edycji. Niestety Tadeusz Konwicki nie zgodził się na nową wersję rozmów, a mi zabrakło argumentów, by go do tego przekonać. Pisarz uważa tę książkę za zapis historyczny, który – rozbudowywany i zmieniany – straciłby swój charakter, a kompozycja utworu uległaby zachwianiu. Nie jest również wykluczone, co jest tylko moim domysłem, że pisarz uważa atmosferę czasu, w którym rozmawialiśmy, za niemożliwą już dziś do podrobienia. Niepodrabialni zapewne też jesteśmy my obaj z tamtego czasu – starsi o dwadzieścia lat, o przeżyty upadek komunizmu oraz blaski i cienie doświadczanej wolności.
Adiustując tekst do czwartego już wydania, nie umiem oprzeć się jednej refleksji. Podczas rozmów z Konwickim, prowadzonych w mrokach stanu wojennego i atmosferze kompletnego upadku nadziei, pisarz wielokrotnie wprowadzał mnie w zdumienie swoim absolutnym przekonaniem o anachroniczności komunizmu i Związku Radzieckiego, niezłomną pewnością, że stan wojenny jest ostatnim podrygiem systemu, a jego arterioskleroza nieodwracalna. „To imperium jest w stanie agonalnym” – wołał z pasją, a ja słuchałem z niedowierzaniem i rozbawieniem, traktując tego typu diagnozy jak miłą dla ucha fantazję. Tego rodzaju silna wiara się jednak udziela, dodając otuchy i sił. Żywo odczuwali to czytelnicy tej książki, czego otrzymywałem niezliczone sygnały. I oto kilka lat później runął mur berliński, w Polsce władza z opozycją siadły do wspólnego stołu, a czołgi sowieckie opuściły nasze granice. Tego – prawdę mówiąc - nie przewidział nikt. Mylili się wszyscy – politycy, generałowie, uczeni sowietolodzy i artyści. Tylko jeden Tadźka Konwicki – samozwańczy prorok i guślarz z Wileńszczyzny – widział rzeczy trzeźwo, a na dodatek nie zwątpił. Nie wiem, na ile ta książka przyczyniła się do podtrzymania naszej nadziei i wiary, ale mam nieodparte wrażenie, że miała swój udział w naszym budzeniu się do wolności.
Stanisław Bereś
[oryginalna wersja wstępu, w druku skrócona przez wydawnictwo]
W tamtym momencie, w Polsce skutej przez stan wojenny, wydawało się nawet, że z czasem wojskowo-policyjnej władzy uda się sparaliżować opozycję, a pisarze drukujący w podziemiu zostaną całkowicie izolowani od społeczeństwa. Pomysł zatem naszych rozmów był zatem aktem niezgody na wyprowadzenie Konwickiego i jego książek oraz filmów z żywego obiegu kultury, próbą przypomnienia, że – wbrew wysiłkom władz - wciąż istnieje, pisze i myśli. Już po pierwszych spotkaniach zarówno pisarz, jak i ja, nabieraliśmy przekonania, że w trakcie tych emocjonujących, często elektryzujących dyskusji rodzi się po prostu kolejna polska rozmowa-rzeka. I chociaż żaden z nas nie wyartykułował tego jasno, wraz z upływem czasu coraz większe znaczenie przywiązywaliśmy do ciągłości wątków, dramaturgii, układu materiału i dobitności argumentów. Każdy z nas, na własną rękę, realizował odrębną strategię: Konwicki – autorską, autobiograficzną i konfesyjną, ja zaś – dokumentacyjną, historycznoliteracką i dziennikarską. Tę rozbieżną grę interesów świetnie zresztą później opisał Edward Balcerzan w szkicu Konwicki i Nowicki w Przygodach człowieka książkowego. Kończąc rozmowy, obaj byliśmy przekonani, nota bene znów bez słów, że zarejestrowany na taśmach materiał powinien być natychmiast ewakuowany na papier i opublikowany jako wspólna książka, gdyż stanowi ważne podsumowanie dotychczasowej drogi twórczej Konwickiego, jego mówioną summę; gdyż wyjątkowo celnie diagnozuje nadzieje i lęki okresu rozwlekającego się stanu wojennego; gdyż padają w nim sądy i rozpoznania, które mają wagę historycznego świadectwa. Niebłahe było również przekonanie, że nawet staranne ukrycie tych taśm nie uchroni ich przed tajną policją, co nie było zresztą żadnym wyimaginowanym strachem, ponieważ niedługo po nagraniu naszych rozmów cudem tylko ocalały przed konfiskatą po włamaniu się bezpieki do mojego wynajętego na poddaszu pokoju. Tak zatem koncepcja zdeponowania materiału w uniwersyteckim archiwum w sposób naturalny ustąpiła decyzji spisania ścieżki dźwiękowej i zredagowania książki, co zajęło ok. półtora roku.
Wspominając żmudną i niewdzięczną pracę redakcyjną nad tekstem, czuję się w obowiązku oświadczyć, że Konwicki okazał się w fazie autoryzacji najskromniejszym i najlojalniejszym pisarzem, z jakim kiedykolwiek miałem do czynienia. Mając bowiem prawo dokonania wszystkich możliwych zmian w tekście, nie zmienił nawet słowa, ograniczając się wyłącznie do literówek i poprawek stylistycznych, choć są przecież w tej książce liczne miejsca, w których każdy inny pisarz dokonałby radykalnych liftingów. Konwicki wykazał nawet milczącą wyrozumiałość wobec mojego szarogęsienia się w tekście, m.in. przestawiania kolejności wątków i dopisywania pytań w celu sklejenia poprzestawianych akapitów lub dla „podbicia” dramaturgii. Wówczas wydawało mi się to rzeczą absolutnie normalną, jednak dopiero dzisiaj, 20 lat później, po opublikowaniu serii książek „rozmowowych” oraz opracowaniu sporej ilości wywiadów z pisarzami polskimi, potrafię w pełni docenić klasę Konwickiego oraz jego ujmującą niedbałość o własny wizerunek.
Książka ukazała się w 1986 roku, a zatem po dwóch latach od momentu nagrania, pod zaproponowanym przez Konwickiego tytułem, w dwóch oficynach alternatywnych równocześnie: w podziemnym „Przedświcie” oraz w emigracyjnym „Aneksie”. Za radą Konwickiego („po co mają Pana wywalić z uniwersytetu”), została opublikowana pod pseudonimem Stanisława Nowickiego, rozszyfrowanym zresztą natychmiast przez kilku literaturoznawców oraz najbliższych przyjaciół. W cztery lata później, po upadku komunizmu i cenzury, ukazała się raz jeszcze - nakładem „Interimu”. Tym razem również wyszła pod pseudonimem, co wynikało z mojej irytacji przeciwko rytuałowi „ujawniania się” autorów drukujących w niezależnym obiegu, a także z potrzeby „ukarania się” za nie opublikowanie książki w podziemiu pod własnym nazwiskiem. Dziś, po upływie tylu lat i rozszyfrowaniu pseudonimu we wszystkich słownikach i leksykonach literackich, nie ma to już najmniejszego znaczenia, więc IV wydanie ukazuje się pod moim nazwiskiem.
Szczęśliwie dla naszej książki, w grudniu 1984 roku w Studio im. Karola Irzykowskiego w WFD został zrealizowany wybitny film dokumentalny Andrzeja Titkowa Przechodzień, którego kanwą stały się rozważania Tadeusza Konwickiego przed kamerą. Z powodu swojej „niecenzuralności” nie miał szans na pokaz kinowy lub telewizyjny, a więc prezentowany był wyłącznie podziemnie, podczas pół-prywatnych projekcji. Oficjalnie został wyświetlony po raz pierwszy dopiero w listopadzie 1989 roku. Dzięki uprzejmości reżysera, przekonanego o potrzebie udostępnienia przemyśleń Konwickiego jak największej ilości odbiorców, otrzymałem od niego (całkowicie bezinteresownie!) pełny roboczy zapis ścieżki dźwiękowej wraz ze zgodą na wykorzystanie w książce. Pozwoliło to na wkomponowanie w Pół wieku czyśćca sporych partii wyznań pisarza z tego filmu. W książce zostały one oznaczone na zasadzie cytatów przy pomocy nawiasów i cudzysłowów. Za ten gest solidarności pozostaję Andrzejowi Titkowowi niezmiennie wdzięczny.
Ponieważ suchy tok książkowego dialogu nie oddawał w pełni emocjonalnych napięć, a nieraz żartobliwych lub impulsywnych reakcji obu rozmówców, wzbogaciłem tekst o zwięzłe, wtrącone w nawias komentarze, by określić ich zachowania oraz sytuacyjny kontekst.
Książka pełna jest tematycznych nawrotów, retardacji, problemowych przeskoków, dygresji, a przede wszystkim niezliczonych sprzeczności (rzeczywistych i pozornych). Korygowałem je tylko w sytuacjach koniecznych, pragnąc zachować nerwowy, kapryśny, kokieteryjny, zwodniczy, a często kontrapunktowy lub paradoksalny styl myślenia mojego Rozmówcy.
Kształt obecnego wydania nie różni się od poprzednich, mimo że książka być może wymagałaby udoskonaleń lub nawet uzupełnień na temat dwudziestolecia, które upłynęło od daty pierwszej edycji. Niestety Tadeusz Konwicki nie zgodził się na nową wersję rozmów, a mi zabrakło argumentów, by go do tego przekonać. Pisarz uważa tę książkę za zapis historyczny, który – rozbudowywany i zmieniany – straciłby swój charakter, a kompozycja utworu uległaby zachwianiu. Nie jest również wykluczone, co jest tylko moim domysłem, że pisarz uważa atmosferę czasu, w którym rozmawialiśmy, za niemożliwą już dziś do podrobienia. Niepodrabialni zapewne też jesteśmy my obaj z tamtego czasu – starsi o dwadzieścia lat, o przeżyty upadek komunizmu oraz blaski i cienie doświadczanej wolności.
Adiustując tekst do czwartego już wydania, nie umiem oprzeć się jednej refleksji. Podczas rozmów z Konwickim, prowadzonych w mrokach stanu wojennego i atmosferze kompletnego upadku nadziei, pisarz wielokrotnie wprowadzał mnie w zdumienie swoim absolutnym przekonaniem o anachroniczności komunizmu i Związku Radzieckiego, niezłomną pewnością, że stan wojenny jest ostatnim podrygiem systemu, a jego arterioskleroza nieodwracalna. „To imperium jest w stanie agonalnym” – wołał z pasją, a ja słuchałem z niedowierzaniem i rozbawieniem, traktując tego typu diagnozy jak miłą dla ucha fantazję. Tego rodzaju silna wiara się jednak udziela, dodając otuchy i sił. Żywo odczuwali to czytelnicy tej książki, czego otrzymywałem niezliczone sygnały. I oto kilka lat później runął mur berliński, w Polsce władza z opozycją siadły do wspólnego stołu, a czołgi sowieckie opuściły nasze granice. Tego – prawdę mówiąc - nie przewidział nikt. Mylili się wszyscy – politycy, generałowie, uczeni sowietolodzy i artyści. Tylko jeden Tadźka Konwicki – samozwańczy prorok i guślarz z Wileńszczyzny – widział rzeczy trzeźwo, a na dodatek nie zwątpił. Nie wiem, na ile ta książka przyczyniła się do podtrzymania naszej nadziei i wiary, ale mam nieodparte wrażenie, że miała swój udział w naszym budzeniu się do wolności.
Stanisław Bereś
[oryginalna wersja wstępu, w druku skrócona przez wydawnictwo]
Wybór niezobowiązujący
Tom poetycki, opubl. w 1983 r. w Wydawnictwie Literackim (Kraków). Składa się z trzech cykli: „Spotkania z Elsą”, „Erupcje”, „Ogród starego ślepca”. Pierwszy, wyraźnie fantazjotwórczy, osnuty jest wokół postaci tajemniczej, onirycznej dziewczyny Elsy Zamenth; drugi, „kulturowy”, eksponuje wizje inspirowane przez zjawiska z zakresu sztuki (literatura, malarstwo) oraz wydarzenia historyczne; trzeci, „wyobraźniowy”, koncentruje się na projekcjach o charakterze katastroficznym. Zbiór charakteryzuje surrealistyczne przetworzenie obrazu świata, autotematyzm, intensywna metaforyzacja, zmysł ironii, wreszcie chętne odwoływanie się do skojarzeń i obrazów eschatologiczmych.